Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Znalazłem sposób i na
Szewca. W czasie klasówki czekał na korytarzu dobry matematyk, ale cóż z tego —
Szewc był zbyt cwany, aby pozwolić w czasie ćwiczenia wyj¶ć z klasy.
Przygotowałem więc pod pulpitem ławki pompkę gumow±, napełnion± roztworem
karminu; strzykn±łem sowicie w obie dziurki od nosa i, z zakrwawion± chusteczk±,
brocz±c, wypadłem na korytarz.
Jakże się zdziwił Niemyski, kiedy po kwadransie, nios±c ostrożnie głowę, z
chusteczk± przy nosie — powróciłem jednak na linię frontu. Miałem jeszcze
dwadzie¶cia pięć minut czasu — aż za wiele, aby czy¶ciutko przepisać.
Następnego dnia Szewc wzywał do katedry i wręczał każdemu poprawione zadanie z
ocen±.
Kiedy już doszło do „W" i po¶pieszyłem po swój kajet, wybałuszył się na mnie i
kręcił głow±: — Sam lepiej powiedz — jake¶ to zrobił? Na ćwiczeniu nie postawił
żadnego stopnia.
Po srogim inkwizytorze, księdzu Jamiołkowskim, popularnie zwanym „Jamiołem",
przyszedł ksi±dz epikurejczyk, podpora „Kuriera Warszawskiego", którego
czytelników w czas zawsze informował, kiedy i jaki post nadchodzi, kiedy się
kończy karnawał — ksi±dz Szkopowski, zwany „Szkop".
Przyszedłszy na pierwsz± lekcję, powitał klasę niezrozumiałym: — Moi drodzy,
tylko bez głupich kawałów o kamieniu. Okazało się, że w dwóch z rzędu klasach,
które obejmował, zaraz po sprawdzeniu listy jakowy¶ pilny dziubdziu¶ podnosił
rękę:
— Proszę księdza, czy Pan Bóg jest wszechmog±cy?
— Naturalnie, moje dziecko — cieszył się prefekt zainteresowaniami
teologicznymi.
— To czy Pan Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie może
podnie¶ć?
W następnej klasie znowu — bęc! o kamień pytaj±... Wymin±wszy tę rafę, ksi±dz
kazał wywietrzyć klasę. Potem kazał wstać i robić gimnastykę szwedzk±, co z
wielkim entuzjazmem podchwycili¶my, przy tym tak gimnastykn±łem Olszewskiego.
pię¶ci± w kark, że ten, my¶l±c, że to Matra¶, trzepn±ł go na odlew, z pomoc±
Olszew-skiemu przybieżał Majewski, a Matrasiowi ja, Marczewski i Oliński,
siedz±cy za nami, nie bardzo wiedz±c, o co chodzi, zaczęli nas młócić, więc
Marczewskiego i Olińskiego poczęła obtłukiwać ławka za nami.
Tak jako¶ przy pomocy kochanego Szkopa upchnęli¶my pierwsze pół lekcji.
Straszliwa to rzecz wysiedzieć czterdzie¶ci pięć minut. Gra się na stalówkach
wetkniętych między deski pulpitu, strzela się z gumki papierowymi strzałkami,
czyta się pod ławk± Sherlocka — nic nie pomaga. Wreszcie męka wyczekiwania na
dzwonek się kończy i w całej szkole powstaje ryk niesamowity, wszystko wywala
się z ławek, trzeba przez tę przerwę nałapać jak najwięcej ruchu na następne
straszliwe
czterdzie¶ci pięć minut.
W czasie więc małych przerw często jeĽdzili¶my do k±pielisk. Mieli¶my w klasie
Karlsbada i Kołobrzega-Kolberga. Czę¶ć więc klasy zwalała się na jednego i czę¶ć
na drugiego, kiedy wchodził nauczyciel z dziennikiem pod pach±, fala dzikusów
po¶piesznie odpływała ze stłamszonych
kurortów.
Na wielk± pauzę urz±dzali¶my zawody międzyklasowe. Oddział A tejże klasy,
mieszcz±cy się o piętro wyżej, miał Grunwalda, a nasz oddział B
miał Jagiełłę.
Jaki¶ więc czas dzień w dzień urz±dzali¶my „Jagiełłę pod Grunwaldem", przy czym,
ponieważ nasz Jagiełło, ogromny, gorylowaty rudzielec, był silny jak byk, gryzł
i kopał, więc mieli¶my obowi±zek tylko wywlec go z klasy, a już oni swego
Grunwalda dostawiali aż z innego piętra. Kładli¶my więc Jagiełłę pod Grunwaldem,
po czym Krzyżacy szczypali w tyłek Jagiełłę, a Polacy Grunwalda. Rwetes robił
się niesamowity, kł±b ciał toczył się po podłodze, pobojowisko było zasłane
guzikami od spodni. Dozoruj±cy porz±dku w czasie przerw kulawy nauczyciel
Szczuka kusztykał bezradnie koło tego oceanu namiętno¶ci, po czym znikał. Znak
to był niechybny, że odwoła się do posiłków w osobie dyrektora Sznuka. Zaraz też
przez korytarze biegło ostrzeżenie: — Szczuka sztuka szuka Sznuka...
Stary Szczuka, silnie ci±gn±cy z litewska, gołębiej dobroci, starał się nam
wdrożyć więcej złagodzone formy obcowania. Ujrzawszy, że który¶ splun±ł na
podłogę, robił na poczekaniu cercle pedagogiczny:
— Ot żeż i niepięknie i na pewno matka ciebie inaczej uczyła. Nu, połóżmy, że
siedzisz i rozmawiasz z jak± panienk±, a w ta pora splun±ć tobie chce się? Tak
jakżeż matka uczyła, co ty robisz w ta pora?
Jeste¶my zastrzeleni.
— Panie profesorze, mama uczyła, żeby z dziewczynkami nie siadywać.
— Nu, wszelakoż przychodzi się — dobrotliwie tłumaczy Szczuka, nie chc±c
podważać macierzyńskiego autorytetu — ot, choćby imieniny tejże samej matki czy
inna jaka żałobna okoliczno¶ć. Nu, tak cóż ty zrobisz? Ty grzecznie powiesz:
„przepraszam pani±", odejdziesz do k±cika, od-charkasz się, nu i wtedy znów j±
zabawiasz.
W następnych latach szkoła wymutowała się, wyczy¶ciła, na stanowiska nauczycieli
napłynęło dużo sił naukowych o poziomie uniwersyteckim, które nie mogły sobie
znaleĽć uj¶cia wobec tego, że w Warszawie istniał tylko bojkotowany uniwersytet
rosyjski. Fizyk, profesor Boguski, geograf D±browski (autor cenionych ksi±żek
„Matki". „¦mierć", „Felka"), matematyk Ciechanowicz, przyrodnik Jan Sosnowski,
poloni¶ci Król i Ni-towski i cała plejada innych, którzy wkładali cał± sw± duszę
w tę polsk± szkołę. „Franio" Zienkowski, również wykładaj±cy fizykę, kiedy
demonstrował telegraf bez drutu i kiedy pocz±ł mu dzwonić dzwonek w drugim końcu
laboratoryjnego stołu, i kiedy poczęli¶my wołać: — Lipa, pan profesor nog±
dzwonek naciska! — wlazł na stół, żeby wszyscy widzieli, że nie ma lipy
|
WÄ…tki
|