ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Jakże miło cię widzieć. Czyż to nie cudowne miejsce?
Przytaknąłem i uśmiechnąłem się uprzejmie.
- Przyszłaś z córką?
Przez moment wyglądała na autentycznie zakłopotaną.
- Megan, biedactwo, przechodzi teraz trudny okres. Nie chce spędzać ze mną czasu. -
Zabawne, pomyślałem, widać przechodzę podobny okres. - Woli jeździć konno z ojcem, niż
zmarnować popołudnie na przyjęcie w towarzystwie matki i jej nudnych kolegów z pracy.
Skinąłem głową.
- Przepraszam...
- Miałeś już okazję obejrzeć kolekcję samochodów Jocka? Jest w garażu, o tam. -
Wskazała ręką budynek wielki jak stodoła, kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie trawnika.
- Musisz obejrzeć samochody, są boskie.
- Obejrzę, dzięki.
Postawiłem krok w stronę grupki najbliższych współpracowników Goddarda.
Nora jeszcze mocniej ścisnęła me ramię.
- Adamie, już wcześniej chciałam ci powiedzieć, że niezmiernie cieszy mnie twój
sukces. To wiele mówi o Jocku. Zdecydował się zaryzykować i proszę. Całkowicie ci zaufał.
Tak bardzo się cieszę.
Podziękowałem jej ciepło i uwolniłem rękę z jej szponów.
Dotarłem do Goddarda i stanąłem uprzejmie z boku, póki nie pomachał do mnie.
Przedstawił mnie Stuartowi Luriemu, dyrektorowi zajmującemu się rozwiązaniami
przemysłowymi.
- Co słychać, chłopie? - rzucił tamten i mocno uścisnął mi rękę. Bardzo przystojny
facet koło czterdziestki, przedwcześnie wyłysiały, golił resztkę włosów, by wyglądało to na
działanie rozmyślne i modne.
- Adam to przyszłość Triona - oznajmił Goddard.
- O rany, miło jest poznać przyszłość. - W głosie Luriego zadźwięczała leciutka nutka
sarkazmu. - Z jego ucha nie wyjmiesz monety, co Jock?
- Nie muszę. Adam sam ma w zwyczaju wyciągać króliki z kapeluszy. Prawda,
Adamie? - Goddard objął moje ramiona, wyszło mu to dość niezręcznie, byłem przecież o
wiele wyższy. - Chodź ze mną - powiedział cicho.
Poprowadził mnie w stronę zabudowanej werandy.
- Niedługo urządzę moją tradycyjną uroczystość - oznajmił, gdy wspinaliśmy się po
drewnianych stopniach. Otworzyłem przed nim drzwi. - Rozdaję wszystkim drobne prezenty,
niemądre drobiazgi, żartobliwe.
Uśmiechnąłem się. Ciekawe, po co mi to mówił. Chciał, żebym pomógł mu
opracować dowcipne uwagi czy jak?
Przeszliśmy przez werandę, wśród starych wiklinowych mebli, przez hol do głównej
części domu. Podłogi wyłożono starymi, szerokimi deskami sosnowymi, które skrzypiały do
wtóru naszym krokom. Ściany pomalowano na kremową biel. Wszystko wydawało się jasne,
pogodne i przytulne. W powietrzu unosiła się trudna do opisania woń starego domu.
Wszystko było tu wygodne, oswojone, prawdziwe. Oto dom bogatego człowieka, prosty i
bezpretensjonalny, pomyślałem. Przeszliśmy szerokim korytarzem, mijając salon z wielkim
kamiennym kominkiem. Potem skręciliśmy w węższy, wyłożony terakotą. Na półkach po obu
stronach ustawiono nagrody i puchary. W końcu znaleźliśmy się w niewielkim, pełnym
książek pokoju. Pośrodku stał długi stół biblioteczny z komputerem i drukarką. Obok czekało
kilka dużych kartonowych pudeł. Bez wątpienia gabinet Goddarda.
- Odzywa mi się stare zapalenie stawów - rzekł przepraszająco Jock, wskazując
wielkie pudła czekające na stole. Każde z nich wypełniały barwnie opakowane prezenty. -
Jesteś młody i silny. Zechcesz wynieść je na dwór i ustawić Przy podium obok baru...?
- Oczywiście - odparłem, nie okazując po sobie zawodu. Dźwignąłem jedno z
wielkich pudeł, nie tylko ciężkie, ale niewygodne. Ciężar nie rozkładał się równo, a całość
było tak wysoka, że ledwie widziałem, gdzie idę.
- Wyprowadzę cię - powiedział Goddard.
Podążyłem za nim wąskim korytarzem. Pudło ocierało się o półki po obu stronach.
Musiałem odwrócić się częściowo bokiem, by móc nim manewrować. Poczułem, jak coś
trąca. Rozległ się donośny trzask, odgłos tłukącego się szkła.
- O cholera! - wyrzuciłem z siebie.
Obróciłem pudło, by sprawdzić, co się stało. Najwyraźniej strąciłem z półki jedną z
nagród. Leżała teraz na ziemi, strzaskana na kilkanaście złotych odłamków, które zasypały
podłogowe płytki. Kiedyś wyglądała jak odlana ze złota, w istocie jednak zrobiono ją ze
złoconej ceramiki.
- O Boże, bardzo przepraszam. - Odstawiłem pudło i przykucnąłem, by pozbierać
odłamki. Byłem bardzo ostrożny, lecz w jakiś sposób musiałem zrzucić nagrodę.
Goddard obejrzał się i śmiertelnie zbladł.
- Nieważne - rzekł, panując nad sobą z wysiłkiem.
Zebrałem większość odłamków. To była złota figurka przedstawiająca biegnącego
futbolistę. Znalazłem fragment hełmu, pięść, małą piłkę. Do drewnianej podstawy przybito
mosiężną plakietkę z napisem Mistrzowie 1995 - Szkoła Lakewood - Elijah Goddard -
rozgrywający.
Elijah Goddard według togo, co mówiła Judith Bolton, był nieżyjącym synem
Goddarda.
- Jock - powiedziałem - tak mi przykro.
Jeden z ostrych szklanych kawałków wbił mi się boleśnie w dłoń.
- Powiedziałem nieważne. - Głos Goddarda był twardy jak stal. - To nic takiego.
Chodź, idziemy dalej.
Nie wiedziałem, co zrobić, czułem się paskudnie, zniszczyłem przecież bezcenną
pamiątkę po jogo utraconym synu. Pragnąłem posprzątać, ale nie chciałem też jeszcze
bardziej go wkurzać. Mogłem się pożegnać z nawiązaną nicią sympatii
|
WÄ
tki
|