ďťż

53 Sądząc z tonu, Wilhelmina puszyła się i udawała dorosłą...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Mała Kretienotka milczała, chowając się za plecami przyjaciółki i mocno ściskając ją za rękę. - Szukam chaty zakrystiana - powiedział ksiądz. - Czy mogłybyście wskazać mi drogę? - Premierfaita? A czego od niego chcesz, ojcze? - Muszę z nim pomówić. Wiecie, gdzie mieszka? - Może... - Dobrze. W takim razie prowadźcie! Kapłan ujął małą Kretienotkę za rękę i pociągnął ją za sobą. Postanowił, że nie pozwoli dwóm małym dziewczynkom dłużej wodzić się za nos. W tempie narzuconym przez Henna zapuścili się w plątaninę uliczek. Przechodząc pod oknami domostw, dziewczynki z obawą wypatrywały mieszkańców, może jakiejś znajomej twarzy. Gui zasypywał je pytaniami. Kretienotka wciąż milczała, za to Wilhelmina mówiła za dwie. Szczegółowo opowiedziała o śmierci biskupa, oczywiście tak, jak wyobrażali ją sobie ludzie z miasteczka, o mordercy na czarnym koniu i o diabelskich igraszkach Haąuina, których ofiarą od miesięcy padali mieszkańcy diecezji. Niemal słowo w słowo powtarzała dysputy zasłyszane minionego wieczoru. - Ano właśnie — zatrzymała się nagle — czy to nie ty, ojcze, jesteś naszym nowym biskupem? - Nie, dziecko - odparł Gui. - Nie spotkał mnie ten zaszczyt. Na ulicach nie było nikogo. Starsza dziewczynka opowiedziała mu, jak niejaki Grosparmi, wartownik, został minionej nocy zaatakowany przez tajemniczego zabójcę biskupa, który wrócił do Draguan, jakby nie dość było podłości, jakiej dopuścił się rankiem. ,v< - Powiadasz, że jak go zowią? - Grosparmi. Pomocnik szlifierza. Rany odniesione przez tego człowieka były jedynym namacalnym śladem nocnego powrotu zabójcy. Nikt nie mógł pojąć, jakim cudem zniknął tak nagle, choć tropiono go, odkąd 54 przekroczył bramy miasta. To musiała być jakaś diabelska sztuczka. Od tamtej pory ludzie z przerażeniem myśleli, że ten potwór ukrywa się gdzieś pośród ich domostw. - A wy się nie obawiacie? - zapytał kapłan. - Nie. Nauczyłyśmy się bać tego, co widać, a nie tego, co słychać. - To bardzo dojrzałe słowa. Wilhelmina nic nie powiedziała. Henno zwrócił spojrzenie na Kretienotkę. - A czy ty nigdy się nie odzywasz? - zażartował. - Odebrało jej mowę - wyjaśniła starsza. - To trwa już z górą rok. Od tamtej pory nikomu nie udało się skłonić jej, aby coś powiedziała. - Tak... nikomu oprócz ciebie. Z pewnością jednak rozmawiacie, gdy nikt nie słyszy. Macie swoje sekrety i kryjówki. Dzieci kochaj ą tajemnice. Wilhelmina obrzuciła młodego księdza piorunującym spojrzeniem, on jednak udał, że tego nie dostrzega, podobnie jak przelotnego uśmiechu na buzi Kretienotki. - Zastanawiam się, co ojca tu sprowadza... - rzuciła Wilhelmina. - Jestem nowym proboszczem, moja mała - wyjaśnił ksiądz. - Heurteloup to moja nowa parafia. Na te słowa obie dziewczynki zesztywniały. Wilhelmina nie odezwała się już ani słowem. Stanęli przed niziutką drewnianą chatką, wciśniętą w róg zaułka. Podobnie jak inne otoczona była ogródkiem pokrytym śniegową pierzyną. ; , - Tu mieszka Premierfait ze swoją żoną. - Dziękuję - powiedział Gui. - Dziękuję wam obu. Kapłan chciał je pobłogosławić, lecz starsza gwałtownie chwyciła go za rękę. - Nie trzeba, ojcze... Dobrze wiemy, że łżesz. Gui przypatrywał się jej, nieco zaskoczony takim zuchwalstwem. - Heurteloup nie istnieje - rzuciła. - To bajka, którą opo- 55 wiada się dzieciom, żeby je nastraszyć. Tak jak wilkołaki i upiory. Wszyscy o tym wiedzą. Ksiądz tylko się uśmiechnął. — Miej się na baczności — ciągnęła dziewczynka — żebyś i ty nie został potępieńcem. Jak biskup. Jak ludzie z wioski. Jak każdy, kto waży się zapuścić zbyt daleko na nasze ziemie. To ostatnie zdanie Wilhelmina wykrzyczała. Biegła już, ciągnąc za sobą przyjaciółkę. Henno Gui patrzył, jak znikają za rogiem ciemnej uliczki niczym dwie małe wróżki. Wokół siebie raczej wyczuł, niż spostrzegł pierwszych ciekawskich, którzy zerkali na niego przez okna. Henno Gui zapukał do drzwi chaty Premierfaita. Gdy otwarły się na oścież, ujrzał w nich niską, tęgą kobietę o odrażającej twarzy. Miał przed sobą Godylenę, żonę zakrystiana. Dziwna to była osoba - przypominała czarownicę. Miała krótkie kacze nogi obute w chodaki, szerokie bary i przygarbione plecy, wydatne czoło omotane niebieską chustką, małe oczy i zrośnięte brwi. Godylena zwykle otwierała przed gośćmi drzwi z taką miną, jakby chciała splunąć im w twarz, teraz osłupiała na widok nieznajomego księdza. - O co chodzi? - zapytała. - Ojciec Henno Gui - przedstawił się ksiądz. - Przychodzę prosić zakrystiana o pomoc. - Ma się rozumieć, ojcze
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.