ďťż

Udawał, że intere- suje się tylko architekturą...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Twierdził, iż Niemcy wiedzieli, że Po- wstanie wybuchnie — nie znali tylko terminu... Miałem tym razem szczęście, bo jako nowy w celi nie spałem przy kiblu. Pierwszy od tej strony był właśnie Geibel, ja zajmowa- łem drugi z kolei siennik. Ale „pan generał" miał inny przywilej - przysyłano mu książki z Niemiec. Kiedy poprosiłem o książki z chemii - nie zezwolono: „Tacy jak wv nie powinni się uczyć" - usłyszałem. (Fragment usunięty przez cenzurę PRL w 1981 roku). - Kamieniołomy znosiłem lżej niż inni nieprzywykli do pracy fizycznej. Wielu po prostu nie dawało rady. Ta fizyczna wytrzyma- łość uratowała mnie od ostatecznej degradacji. Wpierw byłem we Wronkach, skąd wzięli mnie do Potulic, tam, gdzie teraz są inter- nowani działacze „Solidarności" [kwiecień 1982 - W.B.]. Trzy- mali nas w barakach, w dawnym hitlerowskim obozie. Kazik Kalandyk z naszej kompanii poobijane miał ręce; odbi- cia pod skórą, bo źle trzymał młot... Był tutaj Józef Powroźnik z „Miotły" - w styczniu czterdziestego piątego dostał odznaczenie za rozminowanie „Ursusa" - wywieźli go do Piechcina, nieopodal kamieniołomów, do pracy przy piecach wapienniczych. Byli tu róż- ni - jakiś lotnik z RAF-u się trafił i złodziej z Bałut, i skazany za pomoc powstańcom rolnik z okolic Żywca, z którym zaprzyjaźni- łem się, bo był to człowiek wyjątkowy - też poobijane miał ręce. Pracował ze mną Wojciech Kostkiewicz (zmarł w marcu 1982). Od czasu do czasu wzywał nas „polityczny" i pytał, czy słu- sznie zostaliśmy skazani. Zawsze odpowiadałem, że nie! Strażnikom nie wolno było z nami rozmawiać. Chleba dawali pod dostatkiem. Praca była ciężka, więc w obawie o wydajność jakoś nas karmili. Był czas, że rodziny mo- Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila 257 gły przysyłać tran i witaminy, ale i to się skończyło. Tranu, przy dużym mrozie, pijało się po pół szklanki — jeśli tylko był. Ołówek dostawało się raz na jakiś czas, co miesiąc lub co dwa tygodnie - różnie to bywało. Dostawało się na 15 minut i szybko, szybko, pisało się list. Jeden z listów wysłałem do Tytusa Karli- kowskiego i ten list się zachował. Deczkowski pokazuje mi list wysłany 6 kwietnia 1952 do ro- dziny - treść, jakby nigdy nic, oderwana od rzeczywistości, mię- dzy innymi takie zdanie: „...ulubionymi przeze mnie utworami są: II ŤRapsodia węgierskať Liszta i ŤMarsz żałobnyť Chopina". Na kopercie adres nadawcy: Bielawy, poczta Piechcin, powiat Szu- bin, województwo bydgoskie. - Początkowo pracowałem pod skałą, ale lekarz skierował mnie do sortowni; pod skałą pracowałem trzy miesiące, przy sor- towaniu kamieni - rok. Najtrudniejszy był pierwszy miesiąc. Kamieniołomy były wa- pienne. Obok stały piece. Kiedy padał deszcz, pył wapienny laso- wał się nawet na głowie. Deszcz stapiał wapno w jedną masę. Naj- gorzej, gdy padał deszcz ze śniegiem. Jeśli więzień wykonywał normę - lepiej był traktowany. Ale dużo było takich, którzy albo nienawykli, albo nie znosili pracy fi- zycznej. Pogorszyło się jeszcze, kiedy wprowadzili dziewięciogo- dzinne zmiany... Miałem swoją ulubioną jarzębinę i kawał deski, na której w przerwie obiadowej mogłem się zdrzemnąć. Spałem tylko wte- dy, gdy warczały maszyny — bębny obrotowe z sitami, czyniące okropny jazgot. Najpierw wysypywały się najdrobniejsze kamyki — potem większe i większe... Kiedy robiło się cicho — budziłem się - bo cisza znaczyła, że coś nie w porządku... Raz kapuś dostał kamieniem - nie wiadomo kto, co... Strażnik, zwany przez nas „Apoco", wyjątkowy służbista, zła- pał mnie, jak wychodziłem przez okno. Przyjechali akurat moi ro- dzice — drzwi były zamknięte, wyszedłem przez okno. „Dlaczego żeście wyszli przez okno? - powiedział podniesionym głosem. - Chodźcie ze mną". W uchylonej furtce, za zewnętrznym ogrodze- niem, ujrzałem przez chwilę rodziców. Uśmiechnęli się do mnie, 258 Wiesław Budzyński zapewne ucieszyli się, że ich trud podróży i długie oczekiwanie nie pójdą na marne. „Apoco" zaprowadził mnie do komendanta i za- meldował o wykroczeniu. Ten z miejsca kazał zamknąć mnie w chlewiku. „Dlaczego moi rodzice mają być ukarani!?" - próbo- wałem protestować nieśmiało. „Co, nie podoba wam się moja de- cyzja?!" - odparł komendant i, zwracając się do strażnika, do- dał:... „To dawajcie mu tylko pół porcji żywności". Chlewik znajdował się tuż obok wojskowych ustępów. Ogar- nęły mnie ciemności i wstrętny zaduch. Dłuższą chwilę stałem nieruchomo. Przez kilkucentymetrową szparę pod drzwiami prze- nikało nieco światła. Obszedłem pomieszczenie. Miało nie więcej niż 10 metrów kwadratowych. Podłoga betonowa. W rogu stało wiadro z pogiętą pokrywą. Ani kawałka deski czy podściółki jak dla zwierząt. Nie było na czym usiąść, tym bardziej - położyć się... Minął tydzień. Z chlewika wyprowadzano mnie tylko dla opróż- nienia cuchnącego wiadra. Milczałem, kiedy komendant z sady- stycznym uśmieszkiem zapytał, czy dobra była kara... W marcu 1953 pracowałem na nocnej zmianie w sortowni. Praca biegła rytmicznie, bez zbytniego pośpiechu. W sortowni pra- cowałem już 11 miesięcy. Od miesiąca powinienem być w domu. Zwróciłem się w tej sprawie do komendanta, odpisał, że będę zwol- niony, kiedy tylko przyjdzie decyzja z Warszawy. Sytuacja była wy- jątkowo nerwowa
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.