ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Chłopcy szli wzdłuż pocisku, niektórzy z
półotwartymi
ustami, wlepiając weń oczy, tak że jeden zderzył się ze spieszącym robotnikiem,
a drugi omal
nie wpadł pod koła wózka elektrycznego.
Kosmokrator stał nieznacznie nachylony. Pośród wielkich przęseł kratowych,
aluminiowych rusztowań, zwisających lin, otoczone gwarem pojazdów i tłumem
ludzi,
srebrne, gładkie wrzeciono spoczywało jak dziwny gość. Jego kadłub, zwężając się
ku tyłowi,
przechodził w ostre płetwy, rozłożone w cztery strony. Najniższa, wielkością
dorównująca
ścianie kilkupiętrowego domu, niemal dotykała ziemi. Chłopcy zadzierali głowy i
mimo woli
mrużąc powieki wpatrywali się w dysze silników, które się otwierały pomiędzy
matowosrebrnymi płetwami. Zdawało się, że lada chwila z mrocznych wylotów runie
straszny
płomień atomowy i pocisk jednym pchnięciem wystrzeli przez cienki szklany dach.
Niektórzy
cofali się lub wspinali na palce usiłując zajrzeć do wnętrza bezwładnych
czeluści, otoczonych
wałami niepokalanie gładkiego metalu. Tylko w kilku miejscach masywne obrzeża
nosiły
ślady działania okrutnej temperatury w postaci delikatnych równoległych smug.
Inżynier, wciąż z rękami w kieszeniach kombinezonu, milczał. Pracowało tu
kilkunastu
ludzi, a młody chłopak siedząc w kabinie na kółkach, od której biegły w różne
strony grube
kable, kierował ruchem rusztowania podnoszonego ku górnym płetwom.
Chłopcy nie mogli się oderwać od tego miejsca i z coraz innej strony oglądali
rozłożone
gigantyczne płetwy, jak gdyby ogon srebrnego lewiatana. Jeden, najmłodszy, z
płonącymi
oczami i twarzą, zdradzał chęć wdrapania się na rusztowanie i zrobiłby to
niechybnie, gdyby
nie obecność inżyniera.
Chodźcie, chłopcy. Musimy się spieszyć. Tłocząc się ruszyli za Sołtykiem. Po
kilkudziesięciu krokach znaleźli się przy luce towarowej. Brzuch pocisku
otwierał się ziejąc
szeroko pomiędzy dwiema półkolistymi pokrywami, które zwisały w dół jak drzwi
bombowca. Na wiodący do wnętrza statku pomost wtaczały się długim szeregiem
wyładowane elektrowozy. Kilku ludzi baczyło na ożywiony ruch.
Minąwszy lukę towarową podeszli do białych aluminiowych schodków na kółkach,
przystawionych do widniejącego wysoko otworu. Trzeba było wejść na wysokość
trzech
prawie pięter. Pierwszy z idących znalazł się na małej platformie szczytowej,
spojrzał za
siebie i zastygł. Za plecami miał srebrnomatowy bok pocisku, a pod sobą głębię
hali, która
jeszcze bardziej wzrosła. Po jej nieprzemierzonych płaszczyznach toczyły się
dziesiątki
małych pojazdów, dalej bielały wypukłe kadłuby maszyn z kroczącymi na
galeryjkach i
mostkach ludźmi. Z setek błękitnych płomyków wznosiły się nitki pary łącząc się
w lekki,
przejrzysty obłok. Powietrze pełne było ostrej woni ozonu. Metaliczny smak
osiadał na
ustach. Nad głową sunęły powoli kratownice dźwigu. Chłopiec ocknął się, bo tuż
nad nim w
powietrzu pojawił się człowiek. Zjeżdżał na bloku przewieszonym przez trawers, w
skórzanym fartuchu, z maską azbestową na twarzy, trzymając jak pistolet krótki,
metalowy
palnik.
No, cóżeś się tak zapatrzył! zaczęto wołać z dołu. Chłopak obróciwszy się
skoczył w
rozwarty w ścianie pocisku otwór. Znalazł się we wnętrzu korytarza o okrągłych
ścianach
pokrytych lucytem, który wydawał spokojne, błękitnawe światło.
To jest śluza wejściowa rzekł inżynier. Pojawił się jako ostatni. Z obu
stron są
hermetyczne klapy, żeby można było wychodzić i wchodzić nawet w pustej
przestrzeni. A
teraz możemy pójść albo od razu do Centrali, albo do silników, jak wolicie?
zwrócił się do
chłopców. Stali ciasno stłoczeni w niewielkim korytarzu i milczeli,
onieśmieleni.
Do Centrali na chybił trafił odezwał się najmniejszy. Zdawało mu się, że
inżynier
traktuje ich niechętnie, jak intruzów. Sołtyk podszedł do zapory w ścianie i
oburącz odwrócił
żelazne koło szprychowe. Zapora schowała się, gruba jak drzwi skarbca. Weszli do
drugiego
także okrągłego korytarza, który wiódł poziomo do wnętrza pocisku. Kończył się
otwartą
szeroko klapą. Była tam mała cela o ścianach również pokrytych lucytem. Pod
niskim
stropem skręcały pękami rury. Schodziły od nich korby i pokrętła.
Jesteśmy w stacji obsługi śluz rzekł inżynier
|
WÄ
tki
|