ďťż

- Pójdę na okręt - rzekł drżącym głosem Dimauriac - proszę tu pozostać...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Minęło pół godziny, ciężkiej, na ołowianych nogach wlokącej się pół godziny. Na okrętowej kładce ukazało się trzech ludzi. Pan Dimauriac i jakiś drugi człowiek wiedli ostrożnie kogoś trzeciego. Ten trzeci patrzył przed siebie upartym spojrzeniem, nie zważając na własne ruchy. Szedł jak automat, powoli, jakby bezwiednie. Serce Basi załopotało i coś ją ścisnęło w gardle. Z najboleśniejszym wysiłkiem wydobyła z niego cichy, lecz jakby okrwawiony, rozdzierający okrzyk: - Ojciec! Chciała wyrwać się Olszowskiemu i pobiec na wąską kładkę, lecz pan Olszowski powstrzymał ją z trudem. Francuz i ten drugi, nieznany człowiek szli niezmiernie powoli. Na Boga! Kiedyż wreszcie przejdą przez ten pomost, taki krótki, a tak długi jak pomost przez przepaść życia do wieczności? Już są blisko. Pan Dimauriac ma łzy w oczach i krople potu na czole, lecz Basia tego nie widzi. Całą duszę zamieniła w jedno spojrzenie, a tym spojrzeniem, jak płomieniem, ogarnęła ojca. Jej ojciec jest bladym widmem. Jego bladość ma odcień żółty, jakby starej słoniowej kości. Jej ojciec powinien mieć lat czterdzieści, lecz siwa jego głowa srebrzy się sędziwością osiemdziesięciu. Twarz ma nieruchomą, jakby ściętą na mrozie; na takiej twarzy nigdy nie jawi się uśmiech; musiałby zamienić się w lód. Oczy, wielkie jakby nadmiernie rozszerzone, patrzą, lecz nie widzą. Dusza człowieka mieszka zawsze w oczach, w tych oczach nieszczęśliwych nie ma duszy. Świecą się, lecz zgasły. Na świat spoglądają dwie jasnoniebieskie okrągłe drobiny lodu. Z takich oczu nigdy nie wypływa ani uśmiech, gdy dusza ludzka przeżywa dzień pogodny, ani łza, gdy przeżywa noc pochmurną. Spojrzenie ich zmieniło się w nieżywą obojętność. Widziały takie okropności, że nie chcą niczego widzieć, aby nie ujrzeć nawet wspomnienia. Dusza tego człowieka poniosła okropną klęskę i rozsypała się w gruzy. Czasem tak śmiertelnie pobije ją trwoga, czasem jakiś ból ponad ludzką miarę, czasem tęsknota. Nie raz jeden marnieje i w gruz się sypie dusza więźnia, nie raz jeden śmiertelnym, nieprzeniknionym mrokiem zamroczy się dusza człowieka, który ujrzał śmierć oko w oko i poczuł jej oddech. Basia wyciągnęła drżące ręce, jakby w rozpaczliwym błaganiu o jedno słowo, o jeden uśmiech, o jedno spojrzenie. Ten człowiek nie odpowiadał. Przytuliła się do niego spazmatycznym ruchem, a on ją odsunął od siebie niecierpliwym ruchem ręki, jak gdyby mu zasłaniała to, na co patrzył nieruchomym spojrzeniem. Rozdzierającej tej scenie zaczęli się przyglądać przechodnie. - Chodźmy stąd - szepnął Dimauriac. - Czy ja będę potrzebny? - zapytał obcy człowiek. - To pielęgniarz... - objaśnił Francuz. - Jak pan rozkaże, panie Olszowski? - Ja będę pielęgnować ojca! - odpowiedziała Basia szybko. Uczyniła taki ruch, jakby otrząsała z siebie wszystką słabość, roztkliwienie i udrękę. Pan Olszowski patrzył na nią z podziwem. Nie wiadomo, za jaką okropną cenę kupiła od własnego serca uśmiech, bo się niespodziewanie zjawił na jej twarzy. Nie wiadomo skąd drobne, wątłe, niewyrośnięte stworzenie, niedbały jeszcze projekt na pełnego człowieka, zdobyło siłę, pewną siebie i hardą. Wobec niezdecydowanych, zatrwożonych i wzruszonych dwóch mężczyzn Basia objęła przodownictwo. Otoczyła ojca ramieniem ufnie, śmiało i bez lęku. - Pójdziemy, tatusiu! - rzekła z niewysłowioną słodyczą. - W jakim języku przemawia ta młoda miss? zapytał Amerykanin. - Po polsku. - On czasem mówi - szepnął do Dimauriaca. Nikt jednak tego języka nie rozumie. Jest to jakaś dziwaczna mieszanina. Pan Williams twierdzi, że są w niej słowa hiszpańskie, indiańskie i jeszcze inne, których rozpoznać nie umiał. - A czemu on takie dziwne ruchy czyni rękami? - Pan Williams mówił, że to z nawyku. U Indian plótł kapelusze, pan wie: "panama", z takiej cienkiej słomki. Poza tym jest łagodny jak dziecko. Dobry człowiek, tylko że umarł za życia... Basia prowadziła ojca do auta ująwszy go pod rękę. Nie stawiał żadnego oporu, raz tylko przystanął i obejrzał się" jak gdyby szukał znajomej twarzy pielęgniarza. Zachowywał się istotnie jak dziecko, potulne i posłuszne. Basia zdrętwiała na chwilę, gdy w hotelu usłyszała jego głos. Był sam w pokoju i mówił do siebie; głosem ściszonym, miękkim, jakby obolałym, wymawiał dziwaczne słowa bez ładu i składu. Zdawało się, że chore dziecko prosi o coś pokornie, lecz nie. ma nadziei, aby go wysłuchano. Mocny skurcz zdławił dziewczęce serce. Szybko otarła łzy, zanim weszła. Przemawiała do niego z niewysłowioną słodyczą, krótkimi, niewymyślnymi zdaniami. Nie odpowiadał. Czasem przechylił głowę, jakby nasłuchiwał dalekiego echa, lecz na nieruchomej twarzy nie znać było żadnego błysku. Brał z jej ręki jedzenie i połykał je w pośpiechu, nie zważając, co zjada. Potem zapadał w kamienność i tylko przebierał szybko palcami, plotąc urojone kapelusze. Pan Olszowski, bardzo zgryziony, naradzał się ze wzruszonym do głębi Francuzem. - Taki umysł, taki człowiek! - biadał Dimauriac. - Światło w nim zagasło jak w lampie. Biedny on i biedna dziewczynka... Lecz jaka dzielna! Co mówili lekarze? Co mogli powiedzieć? Gwałowny uraz psychiczny, poza tym, sądząc z głębokich blizn na głowie, katastrofa fizyczna. - A jaka jest nadzieja? - Jeśli orzeczenie, że "jednak dzieją się cuda", jest szczątkiem nadziei, w takim razie szczątek ten istnieje. Niech go Bóg ma w swojej opiece. - Tak, ale i tę dziewczynę - rzekł Dimauriac wzruszony. Po długiej naradzie postanowiono przewieźć nieszczęśliwego człowieka do Paryża, a stamtąd do kraju. Na j niespodziewanie j sprzeciwiła się Basia. - Za nic nie zawiozę ojca do Paryża. Trwoży go każdy hałas, wzdryga się, gdy trzasną drzwi. Zostawcie mnie z nim samym. - Niemożliwe! - krzyknął pan Olszowski. - Czemu niemożliwe? Wujaszku, ja już nie jestem dzieckiem. To on raczej jest dzieckiem, w tej chwili moim dzieckiem. Najpierw szukałam ojca, teraz będę szukać jego duszy. Osiądę z nim na jakiś czas w zacisznej miejscowości, najlepiej nad morzem, i będę tak długo patrzeć w jego nieruchome oczy, aż mnie ujrzą. Nie bój się o mnie... Wytrzymam! Jestem zdrowa i silna, a to jest mój ojciec
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.