ďťż

Wszyscy członkowie poprzybierali rzymskie imiona i wszyscy do jak najściślejszej zobowiązali się tajemnicy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Łagodny, szlachetny Juliusz, fantazujący zawsze o biednym i uciśnionym ludzie, na którym, zdaniem jego, cała przyszła ojczyzny polega nadzieja, otrzymał imię Grakchusa, zuchwały charakter, niesforna natura Czorguta ściągnęły mu przydomek Katyliny. Dwa razy na tydzień zbierali się związkowi na walne zgromadzenie w rozmaitych miejscach umówionych, a każdą razą jednogłośną aklamacją zajmował Grakchus miejsce prezydenta. Niebawem jednak zawisła groźna chmura nad młodocianym klubem. Zawezwany przez swych towarzyszy, napisał Grakchus ognisty, pełen prawdziwego poetycznego polotu wiersz, który miał służyć niejako za program stowarzyszenia. Tajemnica samego związku zachowała się nienaruszoną, ale ów śmiały, pełen namiętnych wybuchów wiersz rozpowszechnił się po całym Samborze, a Bóg wie jakim sposobem ni stąd ni zowąd ustaliło się mniemanie, że autorem tego z rąk do rąk ukradkiem podawanego wierszu był nasz Juliusz Żwirski. Dyrektor wytoczył śledztwo, które tym zgubniejsze mogło pociągnąć za sobą skutki, że groziło naprowadzić na trop tajnego stowarzyszenia. Aby więc wraz z sobą i innych nie zgubić kolegów, postanowił Grakchus przyznać się do zarzuconego mu autorstwa i poddać się dobrowolnie nieuchronnej karze. Oznajmił swój zamiar zgromadzonym towarzyszom i wszyscy przyjęli go w ponurym milczeniu, widząc, że rzeczywiście ten jeden tylko pozostaje środek. Ale w tej chwili zjawił się spóźniony cokolwiek Katylina. - Nie pozwalam! - huknął zaraz na wstępie stentorowym głosem [118]. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Katylina wyglądał zupełnie zmieniony. W fizjonomii jego przebijała się niezwyczajna uroczystość i powaga, zeszlachetniał i wypiękniał w całej swej postaci i widać było, że z jakimś silnym, nieugiętym przybywa postanowieniem. - Ja jestem autorem wierszu i kwita - wykrzyknął po chwili. Na to całe zgromadzenie wybuchło w jeden tylko głośny wykrzyk radości. Na próżno zżymał i opierał się Juliusz. - Siedź cicho, głupcze - zakrzyczał go Katylina z swoją rubaszną poufałością - masz matkę, która teraz już potrzebuje twojej podpory, a ja nie mam żadnych obowiązków na tym świecie. Tobie różne przyświecają nadzieje, ja, jeśli do czego doprowadzę, to tylko na drodze awanturniczych przygód; nie chciej mię więc powstrzymywać na ścieżce mego powołania. Samo moje nazwisko rwie mię na ten tor, bo czyż podobna by uwierzyć, aby ktoś, co nazywa się Damazy Czorgut, mógł być kiedy gryzipiórkiem lub czymś podobnym?... - Niech żyje Katylina! - zahuczało całe zgromadzenie. Myśl o podupadającej codziennie na siłach matce rozbroiła poniekąd Grakchusa, zawsze jednak silne jeszcze odzywały się w nim skrupuły. Chciał się znowu z czymś odezwać, ale Katylina zamknął mu gębę. - Nie myśl, że się poświęcam za ciebie - rzekł mu z uśmiechem lekceważenia - sprzykrzyło mi się już to głupie szkolarstwo, potraciłem lekcje, narobiłem długów, czy tak, czy tak musiałbym dziś, jutro zrobić fugas chrustas [119]. Nie odbierajcie mi sposobności usunąć się z honorem z widowni. Do widzenia, koledzy. Idźcie do domu i zabierajcie się spokojnie do waszych pensów [120], ja walę wprost do dyrektora i załatwię wszystko jak najlepiej. Towarzystwo rozeszło się w najlepszym usposobieniu, a nazajutrz dowiedział się cały Sambor, że Damazy Czorgut przyznał się do autorstwa potępianych wierszy, a nie dość na tym, po podpisaniu protokołu obił w naddatku dyrektora i potem zniknął bez wieści. Z ucieczką Katyliny upadło dalsze śledztwo. Tajemny związek pozostał w ukryciu, dopokąd się sam nie rozszedł, a Grakchus ocalał od niechybnej ekskluzji. Jakie przygody i koleje losu przechodził tymczasem zbiegły Katylina, wiemy już z jego własnego opowiadania. Nie podobało mu się w zaciszu klasztornych murów, że trudno było wydołać pod surowym rygorem karności wojskowej. Uciekł z klasztoru, wywinął się z wojska i wracając do kraju, ujrzał się znowu na rozdrożu życia. Potrzeba było koniecznie jakąś nową obierać ścieżkę, obejrzeć się za nowym sposobem utrzymania, ale wtem doszła go przypadkowa wieść o nagłej, szczególnej zmianie losu swego dawnego kolegi i przyjaciela. Katylina nie namyślał się długo. - Pójdę do niego - pomyślał sobie - niech mi wytknie jaki zawód. I z kijem w ręku, a lekkim zawiniątkiem pod pachą przywędrował śród mnogich przygód po drodze do siedziby dawnego kolegi, a dzisiejszego milionowego pana. Opowiedziawszy swoje, jak mówił, curriculum vitae, czekał teraz niecierpliwie na opowiadanie Grakchusa. KONIEC ROZDZIAŁU 87 VII ZWIERZENIA Grakchus kilka chwil jeszcze przechadzał się w zamyśleniu po pokoju. Nareszcie usiadł na powrót na sofkę, głowę wsparł na ramieniu i z na poły smutnym, na poły gorzkim uśmiechem wpatrzył się w twarz Katyliny
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.