ďťż

Widząc, że mężczyzna również rozgląda moje włosy, brwi i twarz całą, przymknąłem oczy i tamten, jakby kierowany tą samą myślą, opuścił białe rzęsy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
– Co czynisz? – spytałem słysząc z przykrością swój ochrypły głos. – Czy chcesz, abym sądził, że patrzę wówczas, gdy ty patrzysz, i ślepnę, gdy zamykasz oczy? Czy pragniesz trzymać mnie w swych oczach, wiedząc, że nie wypuszczę ciebie ze swych źrenic dopóty, dopóki nie przestaniesz mnie więzić? Kim jesteś, co przyszedłeś tu i ległeś w dębowym obramowaniu? Otworzyłem oczy łowiąc ruch wzlatujących rzęs białowłosego i spostrzegłem, że oczy jego są bezradne i przerażone, pojmując, że pytanie moje jest również i jego pytaniem. Patrzyliśmy na siebie chwilę, badając własną słabość i zależność, która nic nie ujmowała ze słabości, lecz potęgowała ją czyniąc nas godnymi litości. – Kim jesteś, głupcze?! – krzyknąłem patrząc na jego zbielałe wargi, które również wykonały krzyk. I nagle pojąłem to najstraszniejsze, co się mogło przydarzyć – że jestem echem myślenia i czynów tego, który leżał w ramie wspierając się na łokciu; i dalej – że twarz moja jest odbiciem jego twarzy, a łokieć mój wsparty o pościel jest przywidzeniem jego łokcia! I opadłem w ciemność. * Najpierw była cisza, długa, bez końca; zrozumiałem to wówczas, gdy pojawił się głos. Głos był delikatny, lekko chropowaty. Nie odstępował ode mnie, ale przeciwnie – był coraz silniejszy, coraz pewniejszy tego, co w nim istniało, co głos niósł ze sobą, nie przestając też być czymś, co jest samo przez się jak muzyka. A może była to muzyka i sens jej krył się w tym, że ją słyszałem?... A może był to sam głos niosący myśli, które nie docierały do mnie?... Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą kobietę. Od razu nie poznałem jej, gdyż twarz kobiety była przysłonięta strumieniem włosów, złotawych i cienkich jak pajęczyna. Przymknąłem powieki i wtedy zrozumiałem, że to kobieta mówi. – Czego chcesz ode mnie? – spytałem półgłosem. – Czego możesz chcieć ode mnie? Odejdź, nic nie mogę ci dać, bo nic nie mam. 54 Kobieta umilkła. Zdawało się, że pójdzie pozostawiając mnie w tym nienaruszonym milczeniu, co było szerokie jak bezbrzeżna pustynia. Ale kobieta pozostała. Wtedy poczułem, jak po mych policzkach, po czole, po włosach wędruje chłód, skupiony i promieniujący delikatnie, niby przez mocny jedwab. – Jesteś gorący, jaki jesteś gorący. Masz białe włosy, brwi twoje są niczym gęsie pióra, jesteś w mleku kąpany... Otworzyłem oczy i spostrzegłem naprzeciw kobietę pochyloną nad n i m i głaszczącą jego włosy białe, jak w mleku kąpane. – Och, króliczku, nie wiedziałam, że jesteś tak nierozsądny. Cóż, czy nie poznajesz siebie? Popatrz, oto są twoje włosy, widzisz, dotykam ich, oto twoje czoło gorące bardzo, a to przecież są twoje brwi i oczy – niebieskie i ciemne jak leśne bagienka. Jesteś nie ogolony, króliczku, i wyglądasz jak źle oskubana kura, którą trzeba osmalić. Spróbujemy cię rozczesać. Boli? – Boli – zgodziłem się, patrząc w lustro, w którym leżałem mając białe włosy, brwi jak gęsie pióra i zarost niby cebulki piór źle oskubanej kury. – Masz rację – rzekłem – widocznie jestem takim, jakim mnie ujrzałaś: czuję twoją dłoń i widzę cię naprzeciw, jak się pochylasz nad tym, kogo zwiesz króliczkiem. – Pamiętasz, umówiliśmy się, że się nie będziesz gniewał za „króliczka”. Bo naprawdę jesteś taki biały, taki miękki i taki śmieszny jak królik. Dla mnie zawsze będziesz króliczkiem. – Dokąd idziesz? – Przecież nie jadłeś od dwóch dni. Czy nie czujesz głodu? Kobieta wyszła i w lustrze pozostałem sam z sobą. A więc taki jestem – myślałem rozglądając dokładnie, centymetr po centymetrze, twarz, ucząc się jej, jak niedawno uczyłem się swych dłoni: oswojonych, posłusznych i niepowtarzalnych. Twarz moja była równie niepowtarzalna, trochę śmieszna przez swoją mleczną bladość. I musiała ona mieć własne imię, tak jak miała je kredowość sufitu, który znów rozpościerał się nade mną – już zapamiętany w swej chropowatości, przyćmiony plamami. I rzeczywiście, twarz moja była sobą, jak sobą jest wszystko, co obdarzono imieniem, co wyodrębniło się spośród innych imion, co było umiejscowione w przestrzeni i zakotwiczone w czasie, nieznanym mi, lecz na pewno istniejącym. Skoro oto miałem imię, a brzmiało ono nader komicznie: „króliczku”... 55 III Wiedziałem już, że leżę w pokoju. Każdy kąt pokoju patrzył na mnie innym okiem. Te dwa, które miałem naprzeciw, były najbardziej mi znajome. W prawym mieszkał złocisty, jak pierwszy miód, piec złożony z kafli, z których każdy pasował do siebie jak ulał. Pysk pieca był czarny i ciężki, zamknięty na letnie milczenie. Nad piecem chwiał się strzęp szarej tkaniny utkanej przez nieme pająki, z których nie widziałem ani jednego, słysząc jedynie krzyk muchy, co dostrzegła pająka zbyt późno. Koło pieca stały drzwi, białe, uparte i wparte ramieniem w ścianę tak, aby można było przejść przez nie nie schylając głowy. Przez te drzwi wchodziła kobieta. Za każdym razem była to inna kobieta, choć pamiętałem, że w domu tym oprócz starca i złotowłosej nie mieszka nikt więcej. Widziałem jednak, że kobieta wie, kim jestem, że zna moje imię, chociaż ja przez noc zapominałem o wszystkim. Kobieta siadała na łóżku i zaczynała mówić, a ja, rozpoznany przez nią i obdarzony śmiesznym imieniem, pojmowałem, że ta inna kobieta to jest wciąż złotowłosa. Dziwiła mnie zmienność kobiety, dziwna zmienność, która ulegając przemianom nic nie traciła z siebie. Przeciwnie, oglądając kobietę wciąż w innym wcieleniu, poznawałem coraz silniej, że to jest ona, a poznając czułem ją wyraźniej niż za pierwszym razem. I czułem się tak, jakbym dzięki niej poznawał z siebie więcej, o wiele więcej niż tylko dłoń i tę dziwaczną twarz albinosa. Drugi kąt, który stał naprzeciw pieca, gościł ciemny czworonożny stolik, miał on swoją ścianę. Wiedziałem, że w ścianie tej mieści się lustro, które powtarza oblicze kąta, gdzie zamieszkuje piec. I kobieta wchodząc do pokoju rzucała okiem w głąb lustra, szukając w nim odpowiedzi na pytanie, które dla mnie nie było zbyt jasne. A gdy obróciłem głowę w prawo, sąsiadowałem z ciężką szafą, co kryła cały świat rzeczy. Z szafy spozierała moja twarz ujęta w ramę środkowych drzwi; z równą obojętnością przyjmowały one mnie, jak i muchę pełzającą białym brzuszkiem po przyżółconym szkle
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.