ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
.. Minęło może dwadzieścia minut, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem. Stał w nich Bohdan.
- Sława Bohu - odezwał się na nasz widok. - Już się niepokoiłem, że was żywych nie zobaczę... - czyżby faktycznie martwił się o nas? Nie podejrzewałem go o to.
- Znaleźliśmy wasz samochód - dodał. - Cokolwiek uszkodzony. Ktoś usiłował dostać się do środka i porysował szybę waląc siekierą... Poza tym zaparkowaliście w niedozwolonym miejscu. Skąd się tu wzięliście?
Streściliśmy nasze przygody. Pokiwał w zadumie głową.
- Wracajcie do hotelu - rozkazał. - Przyślę później kogoś, kto spisze protokół. Mała prośba, możecie zostawić wasze kurtki?
Na zewnątrz była już ciemna noc. Spędziliśmy w lochach kilka godzin...
- Wpadnijcie do nas - zaproponowała Stasia - upiekłam sernik...
Przyjęliśmy jej zaproszenie, uprzednio jednak wdepnęliśmy do hotelu i ucywilizowaliśmy wygląd...
Kapitan Sidorow wrócił do kwatery w piwnicach zrujnowanej kamienicy o dwudziestej drugiej. Jego podwładni grali znudzeni w karty.
- Przywiozłem im te cholerne mapy - powiedział z zadowoleniem.
- Musieli mi je przefaksować z Mińska...
Ruszył w stronę piwnicy, gdzie trzymał więźniów. Dwaj jego ludzie uchylili ostrożnie drewniane, okute stalą drzwi. Więźniowie siedzieli przy stole i przy blasku czterdziestowatowej żarówki pracowali aż miło było popatrzeć. Rozłożyli plany Lwowa, obok spoczywały książki pozakładane w rożnych miejscach, piętrzyły się stosy kartek zapisanych notatkami. Kapitan zadowolony ruszył w ich stronę.
W tym momencie domniemany Pan Samochodzik, siedzący tyłem do wejścia odwrócił się, wyciągając spod swojej szarej kurtki pistolet maszynowy. Sidorow zobaczył przed sobą wykrzywione ze złośliwej uciechy oblicze szefa kontrwywiadu, Bohdana Krawczuka.
- Zdaje się, że kazałem ci wynosić się z Ukrainy - warknął.
- Darujte butłaska, centrala się nie zgodziła - wyjąkał Sidorow.
Pozostali siedzący przy stole także wycelowali broń w agentów KGB.
Dwaj zdjęli peruki.
Trzeba było wkręcić mocniejszą żarówkę - pomyślał kapitan Sidorow, a potem wolnym ruchem uniósł ręce do góry. Jego ludzie nie ociągając się poszli za przykładem dowódcy.
- Białoruskie służby specjalne - prychnął oficer kontrwywiadu.
- Jak to mówicie, siła, która pokonuje wszelkie przeszkody na swojej drodze... No to wbijcie sobie do zakutych łbów, że istnieją na świecie tacy, których siła jest większa - pogroził Sidorowowi spluwą.
Białorusin schylił pokornie głowę.
- Tym razem nie wywiniesz się tak łatwo - powiedział Krawczuk.
- Ale damy ci szansę...
- Co mogę dla was zrobić?
- Potrzebuję materiałów na Pana Samochodzika i jego pomocników. Wszystko, co wiecie.
Sidorow uśmiechnął się z przymusem.
- Mam. Mam na wszystkich. Nawet na panny Kruszewskie - powiedział. - Ale w zamian...
Poddasze, na którym dziewczęta urządziły swoją pracownię konserwacji mebli, było cudownie przytulne. Siedzieliśmy przy stole. W szyby zacinał deszcz. Nad Lwowem przechodziła ulewa. Gdzieś pomiędzy kominami zawodził wiatr. Dochodziła północ. Na kominku płonęły drewniane szczapy, w samowarze śpiewała para. Przyjemnie było tak siedzieć i grzać dłonie o szklanki z gorącą herbatą. Węgiel drzewny nasycał powietrze swoją wonią, wypierając zapach kleju stolarskiego i lakieru.
- Wygodnie się tu urządziłyście - powiedział Pan Samochodzik z uśmiechem.
- No cóż - odparła Stasia stawiając na stole talerz z sernikiem - kupiłyśmy ten strych za grosze. Urządzenie wymagało przede wszystkim pracy, w mniejszym stopniu pieniędzy. Ze sprzedaży antykwariatu w Krakowie miałyśmy dość funduszy, by uruchomić tu nasz, nazwijmy to, punkt usługowy... Lwów był w niewielkim stopniu zniszczony podczas obu wojen, na strychach zachowały się różności. Jest tu paru przebiegłych typów, skupujących stare meble, ale po pierwsze, niezbyt się na tym znają, a po drugie, nie mają pojęcia o konserwacji.
- A nam się od czasu do czasu trafia coś ciekawego, na co oni nawet nie spojrzą - dodała Kasia. - Na przykład tamta barokowa szafa. Przed nami oglądało ją trzech handlarzy. Żaden nie odkrył, co to jest. Widzieli tylko połamane drzwi, konstrukcję zjedzoną przez korniki, odpadające intarsje... Nie powiem, męczyłyśmy się nad nią przez prawie trzy miesiące. Najpierw demontaż, potem gazowanie, żeby wytępić szkodniki, wtedy dopiero mogłyśmy ocenić zniszczenia.. Była bardzo zjedzona w środku
|
WÄ
tki
|