ďťż

W tu poru syn jej siedział, ale nic...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Paczki jemu posyłała i zabrała sia do hodowania kur. To od niej syn dostał fermę, kiedy stało już wszystkim łatwiej żyć. Nie krzyw sia pan! Żeby panu rozkazów nie dawać? Nie pouczać? Nu, ja tylko przez małą chwilkę i pan już zły. A Maroń krzywić sia nam nie dawał przez tyle długich lat! Zielińska wróciła do szkoły, ale tylko do młodszych klas, a w starszych — śmiech powiedzieć — zaczęła uczyć Jadwiga, smarkata córka Deczki, we Wrocławiu przez jakiś kurs błyskawicą przeleciawszy. Jadwidze było stydno i często zachodziła przepraszać Dominę — tfu, co też ja — już żadną Dominę, nikt tak do niej nie śmiał mówić, nadto ta nazwa napominała jej złe czasy, zalatywała kurami. Prosto do Zielińskiej zachodziła. A ta jak zawsze spokojna, żadnych uwag, skarg żadnych. Powiedziała kiedyś, że jak epocha sia wali, można w łeb nie dostać. Ale sztuka — dostawszy -— wstać, odłamki gruzu z siebie strzepnąć i zacząć całe cegły w ruinach wyszukane z rąk do rąk podawać, budować od nowa. Co? Nu, choćby stawiać cały dach nad tym przetrąconym łbem. Tak powiedziała i swój łeb — widać mocny, toż nie rozpękłszy sia wszystko przetrzy- 270 mał — nosiła wysoko, jak zajeżdżona, ale porodzista kobyła. I z Jadwigi nie naśmiewała sia, choć nikt inszy tylko ona uczyła dziewuchę po powrocie z Czugunki. Dobra. To przepraszanie Jadwigi, te wspominki z pierwszych lat nad Odrą skończyli sia ślubem. Nie śmieszne to, że Deczko teściem Zielińskiego został? Choć po prawdzie jeszcze śmieszniejsze, że teraz wnuk Dominy moim zięciem zostanie. Panie, czy mogło mnie to przyjść do głowy, kiedy ja krowy do Powodzia pędził, mleko z pierwszego udoju dla Leszka niósł? Kiedy patrzył, jak on to ciepłe mleko chłepcze, oczka mruży i mówi: „Dobre!" Toż ja z jego ojcem pożarł sia, kiedy wieś jeszcze pusta stała, kiedy każdy, kto chciał, mógł na drzwiach domów pisać „zajante". I ot, przyszło pod koniec życia pogodzić sia nam, dzieci pożenić. Istoria to poplątana, długa. Opowiedzieć? Nu, to daj pan ostatnią papieroskę. Komary trzeba odgonić, a to już nadto dokuczają... Zieliński przejął fermę bez słowa, nawet ją później — bliżej łuhów — rozbudował. Ale gospodarstwo za niego ciągnęła Jadwiga z Leszkiem, lepsza ona okazała sia do tego jak do uczenia dzieci. W szkole byli już w tu poru uczycielki specjalnie uczone, kudy od niej mądrzejsze. Nawet ta istoryczka, co Kasi nagrodę dała za Lenino, dużo wie, choć ni czorta nie rozumie. Toż mogła ona do mnie przyjść, wszystkiego dowiedzieć sia podrobno, a nie byle jak, z drugiej ręki, od Kasi. I patrz pan: Kasia za ten bój dostała nagrodę, a ja? Wredny naród te istoty czki. Zieliński nudził sia z kurami, choć gdakało ich z roku na rok coraz więcej. Z tej to przyczyny zaczął po tutejszych cmentarzach, po kościołach łazić, zatarte napisy i stare nagrobki oglądać, jakąś tam kartotekę zakładać. Odgraża sia, że ważną książkę napisze. Nu, sam pan widzisz, żyje jakoś. Ale dopiero od powrotu Leszka, kiedy nasze ciecieruki latać ze sobą stali, kiedy już od przedwiośnia dobiegać zaczęło od strony zagaju tokowanie, bulgotanie samca — cietrzewia puszącego sia przed samiczką, znaczy moją Kasią — między mną a nim do zgody doszło. Robili my w tu poru podchody każdy na swoją rękę, szukali całą wiosnę młodych, a oni zmieniali tokowiska, chowali sia 271 przed nami, raz za jeżyny kłujące, raz za białym wałem kwitnącej tarniny. Latem nie było czasu na szukanie, ale jakoś miesiąc temu, we wrześniu, poszli my znowu na podchody. Tylko że nie na nich, a w końcu na siebie wpadli, siebie znaleźli. Stanęli w zagaju, patrzyli, milczeli. Aż kiedy on odwrócił sia, żeby odejść, mówię jemu: — Poczekaj pan, toż idziemy do wsi, w jedną stronę. Można by pogadać. A on, że od ostatniej rozmowy — a była ona dwadzieścia sześć lat temu — nie mamy sobie nic do powiedzenia. Nu, ja idę za nim, mówię, że podchodzić w jeżynach i tarninie strach jak trudno, chciałoby sia cichutko iść, a nijak nie można, płoszą sia nasze ciecieruki, bo czujne oni, płochliwe... On stanął, mruknął, że na żadne podchody nie chodził, bo i tak wie, że nie będzie z naszych ciecieruków pary. A i to wie, że chłopak dziewczyny nie ukrzywdzi, bo on z rodu Zieliń-skich. Chciał ja jemu powiedzieć, że to już nie żadne dzieci, pytać nas o zgodę nie staną, najwyżej precz odlecą. A dwa — że przed wojną od niejednych Zielińskich dziewuchy krowy za dzieciaka dostawali, a on nawet i tego nie da, bo same kury hoduje. Ale poczuł, że takie gadanie na nic. I prosto zadziwił sia, że wojowali my oba, bohaterami wojennymi stali, a jak zeszli sia po tylu latach, gadamy jak mołokososy o sprawach nieważnych, bzdurnych takich: o miłości. Weterany, psia krew, gieroje! Jego aż skręciło. Mówi, żeb mówił ja tylko o swoim gieroj-stwie, toż ja uznany bohater spod Lenino, żołnierz zwycięskiej armii, nigdy nie pobity, dumny ze swoich dowódców, z pochodu ciągle naprzód, naprzód... Prawie krzyczał, kiedy to „naprzód" powtarzał. A on zgorzkniały od klęsk, zawodów, weteran września i katastrofy warszawskiej, bezprzydziałowiec. Jakież tu porównania, jakie mogą być wspominki bojowe? Mo-żem mówić tylko o sprawach bzdurnych abo obrzucać sia złymi słowami, jak w tu poru, kiedy on dom zajmował i głupi, głupi, trzecim numerem upierał sia być! A przecie — wiadomo — najpierwsze numery nie dla takich jak on, niepotrzebnych, nikomu niepotrzebnych, przegranych. Nu, użył sobie, nie powiem. I jeszcze dorzucił, że takiemu jak ja — dobrze. Nie wiem, co to strata i krzywda, spełniło sia 272 L.. mnie wszystko, o czym zamarzył. Miał ja broń, do jakiej on tylko wzdychał w walczącej stolicy, miał marsz przez pół Europy z kwiatami na czołgach, z krzykiem radości za nami, przed nami, z Polską taką, jakiej sam chciał, i ziemią tu, nad Odrą, czekającą na pierwsze numery, na kościuszkowskich gierojów. Panie, tego ja już ścierpieć nie mógł. Mnie wszystko łatwo szło? Mnie? Co zamarzył, to miał? Wysiłku żadnego, ofiary żadnej, prosto— jak on to powiedział— stoliczku nakryj sia, a? A kto ojcowiznę utracił, krzyżyk na niej postawiwszy? Że głowa to rozumiała, nu tak, nu tak, ale serce do dziś boli. On na to, że swoją Warszawę stracił, a ja — że więcej, kudy więcej, bo i jezioro, i puszczę, i uroczysko... A do tego jeszcze naśmieszki znosić musiał: „Mowa polska dla was za trudna", „Jak na Ruskich gadacie nie najgorzej", i tłumaczyć, że tylko oficery u nas niepolskie, nu, jeszcze instruktory, nu, jeszcze poniektóre star-szyny
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.