ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Skąd wziął się ten, którego spotkali? Jak się tu znalazł? Dlaczego ich śledził? Odpowiedzi, które się oczywiście nasuwały, żadne z nich nie chciało nawet rozważać. Wszyscy zgodzili się głośno, że był to przypadek, chociaż w duchu myśleli coś zupełnie innego.
Z nastaniem zmroku deszcz osłabł, lecz jednostajna mżawka utrzymywała się aż do rana, ustępując w końcu gęstej mgle. Mała gromadka kontynuowała marsz wzdłuż rzeki biegnącej krętą wstęgą ku Darklin. Droga stawała się coraz trudniejsza, lasy były zarośnięte gęsto chaszczami, pełne powalonych drzew i suchych gałęzi, prawie zupełnie pozbawione ścieżek. Kiedy około południa odbili od rzeki, natrafili na plątaninę wąwozów i jarów i prawie niemożliwe stało się określenie kierunku, w którym zmierzają. Z trudem posuwali się przez błoto i zarośla. Steff szedł na przedzie, rytmicznie stękając i posapując. Podczas wędrówki karzeł przypominał niestrudzoną maszynę, wytrwałą i nie poddającą się zmęczeniu. Jedynie Teel mogła się z nim równać: była drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalniała tempa ani się nie skarżyła i zawsze dotrzymywała kroku. Tylko Ohmsfordowie i Morgan ulegali znużeniu, sztywniały im mięśnie i dostawali zadyszki. Byli wdzięczni za każdą możliwość odpoczynku, jaką proponował im karzeł, a kiedy znowu trzeba było ruszać, Z największym trudem podnosili się na nogi. Posępny nastrój wyprawy zaczynał im się już także dawać we znaki, zwłaszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kimś albo przed czymś uciekali, spędzili wiele czasu w ukryciu i przeżyli trzy przerażające spotkania ze stworzeniami, które lepiej byłoby pozostawić w świecie fantazji. Byli wyczerpani ciągłym zachowywaniem czujności, a ciemność, mgła i wilgoć potęgowały jeszcze zmęczenie. Żaden z nich nic o tym mówił drugiemu i żaden by się do tego głośno nie przyznał, lecz Obaj zaczynali się zastanawiać, czy naprawdę wiedzą, co robią.
Późnym popołudniem deszcz w końcu ustał i chmury rozstąpiły się nagle, przepuszczając odrobinę słonecznego światła. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole płytką zalesioną dolinę, nad którą górowała osobliwa formacja skalna w kształcie komina. Sterczała ona pośród drzew jak strażnik stojący na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff dał znak pozostałym, żeby się zatrzymali, i wskazał palcem w dół.
- Tam - powiedział cicho. - Jeśli Walkera Boha w ogóle można gdzieś znaleźć, to właśnie tutaj.
Par patrzył z niedowierzaniem, zapominając o swoim zmęczeniu i przygnębieniu.
- Znam to miejsce! - wykrzyknął. - To Hearthstone! Pamiętam go z opowieści! To dom Coglina!
- To był dom Coglina - poprawił go Coll znużonym głosem.
- Był, jest, jaka to różnica! - Par był wyraźnie podniecony. - Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Choć właściwie był to kiedyś dom Bohów. Był to jednak również dom Coglina. Jeśli Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedział? Chyba że nie jest on jednak Coglinem albo że z jakiejś przyczyny nie wie, iż Walker tutaj przebywa, albo że Walker... - Urwał nagle, zupełnie zbity z tropu. - Czy jesteś pewien, że właśnie tu ma mieszkać mój stryj? - zapytał Steffa.
Karzeł przyglądał mu się przez cały ten czas w taki sam sposób w jaki mógłby się przyglądać trzygłowemu psu. Teraz po prostu wzruszył ramionami.
- Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze się przyznaję. Mówiono mi, że tutaj właśnie mieszka ten człowiek. Jeśli wiec skończyłeś już o tym mówić, może po prostu zejdziemy na dół i sprawdzimy to.
Par zamilkł i zaczęli schodzić. Dotarłszy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, że w lesie nie ma żadnych zarośli ani uschniętych gałęzi. Spośród drzew otwierał się widok na polany pocięte strumieniami i usiane maleńkimi białymi, błękitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokół panował spokój, wiatr ucichł, a wydłużone cienie zalegające na ich drodze wydawały się miękkie i niegroźne. Par zapomniał o niebezpieczeństwach i trudach wyprawy, przestał zwracać uwagę na zmęczenie i niepokój i skupił myśli na człowieku, którego przyszedł odnaleźć. Był zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumiał tego przyczynę. Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przybyła do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdził, że jest jego wnuczką. Starzec i dziewczyna zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawiła czoło największemu dotychczas złu - Ildatch. Pozostali potem przyjaciółmi i przyjaźń ta przetrwała przez dziesięć pokoleń. Ojciec Walkera Boha był Ohmsfordem, a jego matka pochodziła z rodu Bohów. Potrafił wywieść pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumiałe, że chciał tutaj wrócić - niezrozumiałe było natomiast, dlaczego starzec podający się za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedział.
Albo nie chciał powiedzieć, jeśli wiedział.
Par zmarszczył czoło. Co powiedział starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Tylko to, że wie, iż Walker żyje, przypomniał sobie. To i nic więcej.
Lecz czy łączyło ich coś ponadto, o czym starzec nie wspomniał? Par był tego pewien. I zamierzał się dowiedzieć, co to było.
Ostatnie przebłyski wieczornego światła zgasły i zmierzch okrył dolinę ciemnoszarym cieniem
|
WÄ
tki
|