ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Trudno w pańskiej sytuacji stawiać żądania - powiedział. - Idziemy. - Odwrócił się i wyszedł.
Spojrzałem po raz ostatni na Penny, wyszedłem, a Max deptał mi po piętach. Przeszliśmy kawałek korytarzem, Cregar otworzył jakieś drzwi po jego przeciwnej stronie. Weszliśmy do małego przedpokoju. Cregar zaczekał, aż Max do nas dołączy i zamknął za nami drzwi. - Wbrew temu, czego się pan nasłuchał, mamy tutaj różne zabezpieczenia - oświadczył. - Jesteśmy właśnie w śluzie powietrznej. W laboratorium, które znajduje się za tymi drzwiami, utrzymuje się obniżone ciśnienie. Wie pan dlaczego?
- Na wypadek jakiegoś przecieku; powietrze zawsze jest tam zasysane, a nie wypychane.
Kiwnął głową z aprobatą, jakbym pomyślnie przeszedł egzamin, i otworzył drugie drzwi. Bębenki w uszach dały mi znać o różnicy ciśnienia. - To laboratorium doktora Cartera. Chciałbym je panu pokazać.
- Dlaczego?
- Zobaczy pan. - Zaczął mnie oprowadzać, przy czym zachowywał się dokładnie jak dyrektor wzorcowej fabryki, który pokazuje zwiedzającym tylko to, czym się chce pochwalić. - To jest wirówka. Jak pan widzi, umieszczona jest w hermetycznej szafce. Chodzi o to, żeby podczas pracy wirówki nic się nie mogło przedostać do atmosfery. Żeby nic się tu nie rozpyliło, a w powietrzu nie zaczęły się unosić mikroby.
Przeszliśmy dalej i Cregar wskazał mi rząd oszklonych gablot stojących wzdłuż całej jednej ściany. - To nasze gabloty inkubacyjne. W każdej z nich trzymamy po jednej płytce Petriego z hodowlą. Każda jest więc odizolowana. Stąd nic się nie wymknie.
- Coś jednak się wymknęło.
Zignorował to. - Każdą z gablot można stąd wynieść, jej zawartość można przetransportować, gdzie tylko się zechce, w taki sposób, że nie wejdzie ona w kontakt nawet z atmosferą laboratorium.
Zajrzałem do jednej z gablot; na płytce zobaczyłem okrągły posiew. - Co to za hodowla?
- Przypuszczam, że Escherichia coli; to ulubiona bakteria Cartera.
- Szczep osłabiony genetycznie.
Cregar uniósł brwi. - Jak na laika jest pan dobrze zorientowany. Ale ja nie wiem, nie jestem ekspertem. To sprawa Cartera. Odwróciłem się do niego. - O co tu chodzi?
- Usiłuję panu pokazać, że stosujemy wszelkie możliwe środki ostrożności. To, co się przytrafiło doktor Ashton, było czystym przypadkiem - jednym na milion. Ogromnie mi zależy, żeby pan w to uwierzył.
- Gdyby pan zastosował się do jej rad, nigdy by do tego nie doszło, ale wierzę panu - powiedziałem. - Jeśli chce pan wiedzieć, nie posądzam pana o to, że pan to zrobił umyślnie. Tylko dlaczego tak panu na tym zależy?
- Mogę dojść do pewnego kompromisu z Ogilviem. Utraciłbym wprawdzie część przewagi, jaką mam, ale tylko część. No, i pozostaje mi jeszcze pan.
- Rozmawiał pan z Ogilviem?
- Tak.
Zrobiło mi się niedobrze. Jeśli Cregar zdołał skorumpować Ogilvieego, to już nigdy w życiu nie chcę z nim współpracować. Zapytałem obojętnym tonem: - Właśnie, co ze mną?
- Ano właśnie to. Mógłbym się dogadać z Ogilviem, ale nic by z tego nie wyszło, gdyby panu się coś stało. Ogilvie zawsze był zbyt wrażliwy, nie znosił przemocy. Oznacza to, że przynajmniej przez jakiś czas będzie mi pan potrzebny. Jak pan rozumie, nastręcza mi to pewien problem.
- Jak mi zamknąć usta, nie zabijając mnie.
- O, właśnie. Jesteśmy bardzo do siebie podobni; obaj błyskawicznie docieramy do sedna sprawy. Kiedy pojawił się pan w sprawie Ashtona, od razu przeprowadziłem na pański temat dokładny wywiad. Ku mojemu zdumieniu, nie było na pana żadnego haka, nie miał pan na swoim koncie żadnych grzeszków, które dałoby się wykorzystać. Wygląda na to, że należy pan do niesłychanie rzadkiego dziś gatunku ludzi uczciwych.
- Nie chcę pańskich komplementów!
- To nie ma być komplement. Tylko mi pan życie utrudnia. Chciałem mieć coś na pana, coś, czym mógłbym pana szantażować. I nic takiego nie mam. Muszę więc znaleźć jakiś inny sposób, żeby zamknąć panu usta. I myślę, że już coś mam.
- Co takiego?
- Będzie to dla mnie oznaczało rezygnację z części przewagi, jaką przez lata zdobyłem, ale i tak jeszcze mi sporo zostanie. Ceną pańskiego milczenia będzie ta młoda kobieta w sąsiednim laboratorium.
Spojrzałem na niego z obrzydzeniem. Uprzedził mnie, że swoje rozwiązanie oprze na analizie ludzkich słabości, i moją słabość rozpoznał bez trudu.
- Wystarczy, żeby pan wyraził zgodę - powiedział - i natychmiast, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, przetransportujemy pannę Ashton do szpitala. Kto wie, może pan ma rację, że Porton byłoby najlepsze. Mógłbym to załatwić.
- A jaką pan może mieć gwarancję, że nie zacznę mówić, gdy panna Ashton wyzdrowieje? Ja nie potrafię wymyślić takiej gwarancji, ale jestem przekonany, że pan już ma jakiś pomysł.
- Nie myli się pan. W gabinecie Cartera leży już odpowiedni dokument i chcę, żeby go pan podpisał. Muszę dodać, że jest to dokument niesłychanie starannie zredagowany; w sporządzenie go zaangażowałem całą swoją pomysłowość. Jest to swego rodzaju majstersztyk.
- A czego konkretnie dotyczy?
- Zobaczy pan. Więc jak? Zgadza się pan?
- Najpierw muszę się z nim zapoznać.
Cregar uśmiechnął się. - Naturalnie, może się pan z nim zapoznać, ale myślę, że i tak go pan podpisze. W końcu to tak niewiele: jeden podpis za życie pańskiej przyszłej żony.
- Brzydzę się panem!
Rozległ się dzwonek telefonu; zadziwiająco głośno. Cregar skrzywił się. - Odbierz! - rozkazał Maxowi i wyciągnął rękę w jego stronę. - Daj mi pistolet. Jeszcze mu nie ufam.
Max podał mu broń i przeszedł na drugi koniec laboratorium. - Jest mi dokładnie obojętne, co pan sobie o mnie myśli - powiedział Cregar - bylebym swoją sprawę załatwił.
- Więc, co mam podpisać? Proszę mi to pokazać.
- Zaczekamy na Maxa.
Max rozmawiał monosylabami, przyciszonym głosem. Odwiesił słuchawkę i wrócił do nas. - Carter robi w portki. Mówi, że mamy jakieś tłumy gości. Ze dwadzieścia łodzi przypłynęło.
Cregar zmarszczył brwi. - Do diabła! Kto to może być?
- Jego zdaniem to chyba miejscowi rybacy.
- Cholerne szkockie chamy! Max, idź tam i przegoń ich. Pogroź im ustawą o tajemnicy państwowej. Zresztą, rób co chcesz, byle się ich pozbyć. W razie czego postrasz ich, że wezwiesz policję.
- Mam ich tylko postraszyć czy naprawdę wezwać gliny?
- Jeśli uznasz, że sytuacja tego wymaga, to tak.
Max kiwnął głową w moją stronę. - Nie wiem, czy to najlepszy pomysł.
- Nie przejmuj się Jaggardem - uspokoił go Cregar. - Doszliśmy już do porozumienia. - Po wyjściu Maxa zwrócił się do mnie. - Czy to pańska sprawka?
- Jakżebym mógł wzniecić powstanie ludowe? - zapytałem. - Pewnie zwietrzyli, co się tu dzieje i postanowili nie dopuścić do powtórzenia historii z Gruinard.
- Głupie chamy - wymamrotał. - Już Max się z nimi rozprawi.
- Chcę, żeby Penny możliwie najprędzej znalazła się w szpitalu - powiedziałem. - Jak się załatwia transport na ląd?
- Wystarczy zadzwonić i po dwóch godzinach przylatuje helikopter
|
WÄ
tki
|