ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Kiedy znów podniosła wzrok, odział się już w tunikę, zwykłą szatę z dobrego,
mocnego płótna, przepoconą pod pachami i na karku, ale w porównaniu z jego poprzednimi
rzeczami wydawała się godna księcia. Wisiała na nim, choć była odrobinę za krótka;
przewyższał masywnego kapitana o pół głowy, a mimo swej chudości nadal był duży. Teraz
zaczął ciąć nożem włosy.
- Wybaczcie, mój książę - rzekł kapitan. Jego głos łamał się, jakby mężczyzna miał za
chwile wybuchnąć płaczem z żalu. - Pozwólcie, że wam je zetnę.
Sanglant znieruchomiał.
- Nie - powiedział. A potem, w końcu, jakby dopiero po oczyszczeniu się ze smrodu
więzienia odważył się ją dostrzec, spojrzał tam, gdzie stała na wpół ukryta pomiędzy innymi.
Cały czas wiedział, że tu była. - Liath.
Jak mogła nie podejść? Nóż miał dobre ostrze, a ona wiele razy podcinała włosy taty,
choć teraz było zupełnie inaczej.
Ukląkł nagle z ostrym westchnieniem. Otoczka dawnego zapachu, smrodu uwięzienia,
nadal wisiała wokół niego i zapewne jeszcze przez jakiś czas nie zniknie, ale jego bliskość
była do zniesienia. O Pani, jego włosy były szorstkie i zbyt matowe, aby je uznać za
naprawdę czyste, ale kiedy czasami musiała go obrócić, by ciąć pod lepszym kątem, dotykała
jego skóry i musiała zagryzać wargi, aby powstrzymać drżenie i kontynuować.
- Co to jest? - otarła grzbiet lewej dłoni o szorstką żelazną obrożę, otaczającą jego
szyję. Skóra pod nią została setki razy otarta do żywego i nawet teraz krwawiła.
- Zostaw.
Zostawiła. Nikt nie odważył się podejść, aby podnieść miecz i torkwes, kiedy psy
strzegły tych skarbów.
Długie promienie słoneczne rozszczepiały się na zajączki połyskujące na wodzie.
Czarne strąki zaśmiecały ziemię wokół. Zaalarmowane przedzieraniem się przez krzewy i
hałasami w wodzie, umilkły wszystkie ptaki, prócz czajki, która wśród trzcin gorliwie
wyśpiewywała swe niezadowolenie. W oddali zagrał róg i umilkł. Konie parskały i drżały.
Ktoś zaszeptał. Inny sikał, choć tylko go słyszała, nie widziała, bo dyskretnie oddalił się w
krzaki.
- Jego serce - wyszeptał nagle Sanglant. - Skąd wiedziałaś, że ukrył swe serce w ciele
kapłana? Czyje serce leży w takim razie we fjallu Rikin? Pewnie kapłana.
- Nie rozumiem. - Ale chyba zaczynała pojmować. Powiedziała to raczej, by mówił
dalej, by słyszeć jego głos. Nie sądziła, że jeszcze usłyszy ten głos.
- Nie można go było zabić, bo nie miał serca. Ukrył je. On... - urwał tak nagle, jakby
pomiędzy jednym słowem a drugim stracił zdolność mówienia.
- Gotowe - rzekła szybko, byle tylko cokolwiek powiedzieć, rozdarta między obietnicą
intymności, jaką ją obdarzył i absolutną niewiedzą, jakim był teraz człowiekiem i jak bardzo
różnił się od tego mężczyzny, w którym się zakochała w oblężonym Gencie. - Będzie musiało
wystarczyć, chyba że chcesz, abym cię uczesała, bo mam nadzieję, że w mojej sakiewce nadal
jest grzebień. - Po czym zaczerwieniła się, przeklinając swe pochopne słowa; tylko matki,
żony i służące czesały włosy mężczyzny, jeśli nie robił tego sam.
Zamiast odpowiedzi wstał i obrócił się, ale nie po to, by na nią spojrzeć. Ona również
się obróciła, słysząc trzask łamanych gałęzi. Zbliżał się kolejny oddział.
Żołnierze już klęczeli. Była zbyt ogłupiała, zbyt zaskoczona, by pójść w ich ślady i
dopiero w ostatniej chwili, kiedy król wynurzył się spośród drzew, padła na kolana, jak
należało.
Król podszedł i zatrzymał się niczym wrośnięty w ziemię jakieś dziesięć kroków od
księcia. Zapadła cisza, przerywana jedynie szeptem strumienia i bulgotaniem wody
przepływającej przez zwalony pień - i szeptem królewskiego orszaku, który szedł za władcą
przez zagajnik i gapił się teraz na scenę przed sobą.
Słońce schowało się za wierzchołki najwyższych drzew. Wszystko skąpane było w
łagodnym blasku letniego późnego popołudnia, pierwszej godziny zapadającego zmierzchu.
Kiedy cisza się przeciągała, czajka umilkła, ale inne ptaki, zachęcone spokojem, zaczęły
nawoływać i śpiewać: w koronach drzew rozległo się cienkie zaj-zaj-zaj, a wśród krzewów
monotonne czi-cza. Przeleciał dzięcioł, zniżając się i znów wznosząc, żółty błysk na tle
zielonego listowia. Liath wciąż trzymała nóż w jednej i pukiel czarnych włosów Sanglanta w
drugiej ręce.
W końcu król przemówił:
- Mój synu. - Był to zaskakująco szorstki dźwięk, ale gdy ujrzała łzy spływające mu
po policzkach, zrozumiała, że szorstkość wypływała z głębin wspominanego smutku i nowo
rozkwitłej radości.
Nie powiedział nic więcej, tylko zdjął pięknie wyszywany krótki płaszcz, rozpinając
złotą broszę wysadzaną szafirami i własnymi rękami narzucił go na ramiona Sanglanta jak
służący. Z tak bliska Liath widziała królewskie dłonie, drżące z potężnej emocji: niezwykłego
i niemal nie do zniesienia bólu, spowodowanego ujrzeniem ukochanego syna żywego.
Sanglant padł na kolana, wyczerpany lub porażony uczuciem i złożył mokrą głowę w
ojcowskich rękach, jak grzesznik szukający odkupienia albo dziecko pragnące pocieszenia.
- Dalej, wstań, synu - rzekł król urywanie. Zaśmiał się cicho. - Słyszałem już wiele
opowieści o twej odwadze na polu bitwy i tym, jak zebrałeś rozproszone oddziały
|
WÄ
tki
|