ďťż

- Tam do tysiąca diabłów, Hiszpanie oszczędzają, a swoi tłuką! - zawołał Janek...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Hola, wy tam! Z jakiego oddziału? Nie słyszycie? - Niech żyje don Czacho! - krzyknął Józiek. Były to jedyne słowa, jakich poczciwy Józef nauczył się przez czas swej wojaczki; zrobiły jednak wrażenie, gdyż paru powstańców zatrzymało się. - Kto tu jest z oddziału don Czacha? - krzyknął jeden z nich. - My! - zawołali jednocześnie wszyscy trzej. - Co tu robicie? - Bijemy się - odparł Siekierka. - Uciekajcie, bo Hiszpanie nas gonią! Zadaliśmy im pieprzu. - Siadajże ze mną! - rozkazał inny kawalerzysta wyciągając rękę do Józka. - A ty ze mną! Prędzej! Po chwili wszyscy trzej znaleźli się na siodłach poza kawalerzystami, którzy dawszy ostrogę spienionym koniom, pogalopowali śladem towarzyszów. Niebawem dopadli lasu, i w samą porę, bo właśnie dragoni hiszpańscy zwartą kolumną wysunęli się za nimi od prawego skrzydła. - Coście za jedni? - pytał zaciekawiony Siekierka swego zbawcy. - Karmazynowi - odparł powstaniec krótko. - Doprawdy? - zawołał Janek uradowany. - Dużom słyszał o was, ale teraz się przekonałem, że nie na próżno uważają was za zuchów. Nagrzewaliście Hiszpanów, aż serce rosło! Rozmowę przerwał świst kuli, która spłoszyła konia, przeleciawszy mu tuż koło ucha; zwierzę spięło się, lecz Siekierka, obejmując towarzysza wpół obiema rękami, nie spadł; po chwili zaszumiały liany i liście, zrobiło się ciemno jeszcze bardziej niż przedtem. Karmazynowi znaleźli się w puszczy i pozwolili zwolnić kroku zmęczonym wierzchowcom. - Niechaj nas gonią - rzekł kawalerzysta. - Nie będą śmieli, bo nie wiedzą, że o pięćset kroków stąd leży obszerna polana, gdzie się mamy zgromadzić. Powstaniec mówił prawdę; po dziesięciu minutach uciążliwego i niebezpiecznego dla oczu przedzierania się przez zarośla, drzewa rozwarły się i u góry zamigotały gwiazdy. Na przestrzeni porosłej pojedynczymi, rozproszonymi palmami roiły się cienie konnych postaci szykujących się w kolumnę czwórkami. Odbywało się to, pomimo nie sprzyjających warunków, z szybkością, która dowodziła, że karmazynowi posiadali już dużą rutynę w tym kierunku. Siekierka i jego towarzysze, kontenci z nadarzonej sposobności, nie opuszczali gościnnych siodeł; pochlebiało im niezmiernie, że się znajdowali pomiędzy sławnymi na całą wyspę karmazynowymi; wytrzeszczali więc oczy, żeby się im lepiej przypatrzyć. Nie mieli jednak na to czasu, bo oddział, sformowawszy się, niezwłocznie ruszył kłusem drogą leśną. Kawaleria hiszpańska obawiając się snadź zasadzki cofnęła się na stanowiska, dawszy kilka salw w głąb puszczy, które zresztą nie wyrządziły żadnej szkody powstańcom. Taki marsz bez odpoczynku trwał do samego świtu. Przez cały ten czas" nasza trójka usiłowała dowiedzieć się czegokolwiek o don Czachu i jego oddziale. Ale karmazynowi odpowiadali niechętnie; nie wiedzieli czy też nie nabrali jeszcze zaufania do Siekierki i Kosów, dość iż zbywali ich krótkim "tak" lub "nie". O świcie oddział, liczący najwyżej dwieście koni, zatrzymał się w lesistej dolinie nad rzeką i tutaj rozłożono biwak. Teraz dopiero nasi wojacy mieli ujrzeć sławnego wodza karmazynowych, o którym krążyły najdziwniejsze, najnieprawdopodobniejsze historie. Opowiadano sobie, że to prawdziwy szatan zemsty, zaprzysiężony, bezlitosny wróg Hiszpanów i wszystkiego, co hiszpańskie, nieszczęśliwy, opłakujący krwawymi łzami stratę ukochanej żony, matki i ojca - zamordowanych nieludzko przez tyranów... Szeptano sobie na ucho, że don Diego - tak go poufale nazywano na wyspie - ślubował sobie nie złożyć dopóty broni, dopóki hiszpańska porażka nie zagłuszy gorzkich wspomnień i rozpaczy. Powtarzano sobie niesłychane, prawie nadnaturalne jego czyny: bitwy, w których własnoręcznie kładł dziesiątki, setki nieprzyjaciół, a sam pozostawał zawsze nietknięty - bo włosy zabitej żony chroniły go od kuli i pałasza - zasadzki, obmyślane z piekielną zręcznością, w których znikały bez śladu kompanie i szwadrony... Jego oddział składał się z takich samych jak on, nie znających, co to wywczas, sytość, sen spokojny, odważnych i zuchwałych jak lwy, chytrych i podstępnych jak lisy, nieugiętych i nie pozostawiających śladów jak ptak. Nigdy się nie zdarzało, aby Hiszpanie pojmali żywcem karmazynowego; na polu bitwy znajdowano tylko trupy i dogorywających rannych, z nożem w sercu lub kulą znalezioną w skroni, obok kuli hiszpańskiej... Nikt nie wiedział, gdzie w danej chwili przebywał oddział; widywano go w krótkich odstępach, to pod Hawaną, prawie przy portach tamtejszych, to w Santiago de Cuba, to w Matanzas; spadał jak piorun z czystego nieba na nieprzyjaciela, który go się wcale nie spodziewał, i znikał jak rój duchów. Generałowie królowej regentki wpadali we wściekłość, ile razy wspomniano wobec nich o tym śmiałku, zuchwalcu, który drwił sobie z ich dział i kartaczy, z dalekonośnych magazynówek, z liczby żołnierzy. W końcu wyznaczono sto tysięcy nagrody za jego głowę, chociaż bezskutecznie, bo nie znalazł się nawet pomiędzy zbrodniarzami tak podły, kto by zechciał pokusić się o te judaszowe srebrniki. Kiedy Kubańczycy ponosili porażki, kiedy powstanie słabło, duch upadał - karmazynowi krzepili wątpiących, odbijali przegraną jakimś świetnym zwycięstwem, jakąś sztuką nieprzewidzianą, zadaną dziesięćkroć potężniejszemu nieprzyjacielowi. Nic więc dziwnego, że don Diego powoli stawał się jakąś legendarną postacią, bohaterem, do którego uciekano się myślą w nieszczęściu jak do zbawcy... I tego człowieka Kosowie z Siekierką mieli za chwilę ujrzeć! Nareszcie dano im znać, żeby się stawili u wodza, który czekał na nich przed swym namiotem, siedząc na siodle zdjętym z konia. Na jego widok ogarnęło ich zdumienie. Był to bowiem mężczyzna lat pięćdziesięciu kilku, szpakowaty, średniego wzrostu, o twarzy zacienionej chmurą głębokiego smutku i powagi, dowodzącej zamknięcia się w sobie. Z pomarszczonego, nakrytego do połowy kapeluszem panamskim czoła łatwo odczytać mogłeś jakieś straszne przejścia, bóle, które zostawiły niezatarte ślady; z głębi oczu, ocienionych wspaniale zarysowanymi brwiami, wyglądało coś, jakby miłość, współczucie, troskliwość, zaparcie się - jednym słowem, nieograniczona dobroć, która pociągała nieprzepartą siłą. Teraz Siekierka zrozumiał, dlaczego ten człowiek był tak uwielbiany, tak czczony. Żaden z naszych ochotników nie śmiał spojrzeć dłużej w te oczy dobre, a jednak rozsiewające trwogę..
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.