Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Urodzi³am siê za pó¼no. Jako dziecko mia³am zapamiêtaæ te trzy twarze (i jego twarz) tak, jak je po raz pierwszy zobaczy³am w powozie w ten pierwszy niedzielny poranek, kiedy miasteczko sobie u¶wiadomi³o, ¿e on drogê wiod±c± z Setki Sutpena do ko¶cio³a zamieni³ w tor wy¶cigowy. Mia³am wtedy trzy lata i nie ulega w±tpliwo¶ci, ¿e widywa³am ich ju¿ przedtem; na pewno ich widywa³am. Ale tego nie pamiêtam. Nawet nie pamiêtam, czy sam± Ellen widzia³am kiedykolwiek przed tamt± niedziel±. Wiêc tak to by³o, jak gdyby ta siostra, której na oczy przedtem nie widzia³am, która jeszcze zanim siê urodzi³am, zniknê³a w twierdzy jakiego¶ straszliwego ducha czy ludojada, mia³a oto, uwolniona tylko na ten jeden dzieñ, wróciæ na dawno porzucony, ju¿ jej obcy ¶wiat. Czeka³am - dziecko trzyletnie obudzone wcze¶nie z racji tej uroczysto¶ci, wystrojone, wyfiokowane jak na Bo¿e Narodzenie, bo mia³a to byæ uroczysto¶æ jeszcze wiêksza ni¿ Bo¿e Narodzenie, skoro ten ludojad czy straszliwy duch zgodzi³ siê wreszcie ze wzglêdu na ¿onê i dzieci przyjechaæ do ko¶cio³a, pozwoli³ im przynajmniej zbli¿yæ siê w s±siedztwo zbawienia, da³ Ellen przynajmniej tê jedn± szansê na to, by siê z nim zmierzy³a w walce o dusze ich dzieci na polu bitwy, gdzie mog³a mieæ poparcie nie tylko nieba, ale i w³asnej rodziny, i ludzi ze swojej sfery; tak, tak, zgodzi³ siê nawet sam chwilowo poddaæ odkupieniu czy te¿, je¿eli dla niego zatwardzia³ego w grzechach, to by³o niemo¿liwo¶ci±, zgodzi³ siê przynajmniej przez tê chwilê byæ rycerski. Tego w³a¶nie siê spodziewa³am.
A oto, co zobaczy³am, kiedy pomiêdzy ojczulkiem i ciotk± sta³am tam przed ko¶cio³em, czekaj±c na powóz, którym oni mieli przyjechaæ te dwana¶cie mil z Setki Sutpena. I chocia¿ na pewno widywa³am i Ellen, i dzieci ju¿ przedtem, to jest w³a¶nie wspomnienie mojego pierwszego spotkania z nimi, obraz, który zabiorê ze sob± do grobu: niby w nadlatuj±cym orkanie mign±³ ten powóz, a w powozie bia³a twarz Ellen i dwie miniaturowe kopie jego twarzy po obu stronach Ellen, a na ko¼le twarz i zêby czarnego dzikusa-stangreta, no i on, jego twarz zupe³nie taka jak twarz tego Murzyna, z t± ró¿nic± tylko, ¿e nie b³yszcza³y mu zêby (bez w±tpienia po prostu dlatego, ¿e przys³ania³ je zarost). To wszystko mignê³o w têtencie jak grzmot, w galopie, w szale dzikookich koni, w tumanie kurzu.
Och, niejeden go podjudza³, pomaga³ mu zmieniæ tê niedzieln± jazdê do ko¶cio³a w wy¶cigi; niedziela, godzina dziesi±ta rano, a ten powóz z przednimi ko³ami w powietrzu pêdzi wprost ku drzwiom ko¶cio³a, na ko¼le czarny dzikus w chrze¶cijañskim ubraniu zupe³nie jak jaki tresowany tygrys w prochowcu i w cylindrze; i Ellen bez kropli krwi w twarzy, trzymaj±ca dwoje tych dzieci, których wcale nie trzeba trzymaæ, które wcale nie p³acz± - tak jak ona idealnie nieruchome, z twarzyczkami zastyg³ymi w tym jakim¶ potwornym dziecinnym wyrazie jeszcze wtedy niezupe³nie dla nas zrozumia³ym. Och, tak, tak, niejeden mu pomaga³, podjudza³ go; nawet on by nie móg³ urz±dziæ wy¶cigów nie maj±c siê z kim ¶cigaæ. Bo je¶li co¶ go wreszcie powstrzyma³o, to nie opinia publiczna, nawet nie ci mê¿czy¼ni, których ¿onom i dzieciom w rozpêdzonych powozach grozi³o niebezpieczeñstwo zwalenia siê do rowu; to pastor osobi¶cie przemówi³ w imieniu kobiet Jefferson i hrabstwa Yoknapatawpha. Wiêc on sam przesta³ przyje¿d¿aæ do ko¶cio³a; odt±d w niedzielne poranki przyje¿d¿a³a tylko Ellen z dzieæmi. Wiêc ju¿ przynajmniej wiedzieli¶my, ¿e nikt nie bêdzie siê zak³ada³, skoro to, co odbywa³o siê teraz, trudno w³a¶ciwie nazwaæ prawdziwymi wy¶cigami, skoro nie by³o ju¿ tam jego twarzy, tylko ta idealnie nieodgadniona twarz czarnego dzikusa-stangreta z zêbami b³yszcz±cymi ju¿ nie tak bardzo. Wiêc ju¿ nie by³o wiadomo, czy to s± wy¶cigi, czy te¿ ponosz± rozhukane konie. Ale je¿eli kto¶ wtedy triumfowa³, to tylko ten cz³owiek w oddalonej o dwana¶cie mil Setce Sutpena - on, który po to, ¿eby triumfowaæ, nawet nie musia³ byæ przy tym, nie musia³ tego widzieæ. Teraz ca³e zamieszanie wywo³ywa³ jego Murzyn: mijaj±c inne powozy mówi³ do tamtych koni to samo, co mówi³ do swoich - mówi³ co¶ nie s³owami, bo prawdopodobnie s³owa nie by³y mu potrzebne, tylko t± mow±, któr± te dzikusy mamrota³y przez sen w mule moczarów, w Bóg wie jakich ciemnych okolicach, tam gdzie on ich znalaz³ i sk±d ich sprowadzi³ tutaj... Wiêc teraz to robi³ ten Murzyn. Tumany kurzu, têtent jak grzmot, powóz jak tr±ba powietrzna pêdzi³ ku drzwiom ko¶cio³a, kobiety i dzieci rozbiega³y siê z krzykiem, a mê¿czy¼ni z ca³ej si³y ¶ci±gali lejce koniom przy innych powozach. Murzyn na chwilê zatrzymywa³ powóz przed drzwiami, ¿eby Ellen z dzieæmi wysiad³a, i jecha³ dalej na miejsce postoju w lasku, t³uk±c konie za to, ¿e siê rozhuka³y; kiedy¶ nawet znalaz³ siê g³upiec, który próbowa³ siê w to mieszaæ, ale Murzyn zamierzy³ siê na niego biczyskiem, b³ysn±³ zêbami i powiedzia³: „Pan ka¿e, ja robiê. Powiedz panu.”
Tak, tak. Od nich samych; od nich samych trzeba ich by³o uchroniæ. A tym razem to ju¿ nawet nie by³ pastor, sprzeciwi³a siê temu sama Ellen. Ciotka rozmawia³a z ojczulkiem, a ja wesz³am do pokoju i ciotka powiedzia³a: „Wyjd¼ siê pobawiæ.” Choæbym nawet nie s³ysza³a tej rozmowy przez drzwi, i tak potrafi³abym j± powtórzyæ.
Ciotka mówi³a: „To przecie¿ twoja córka, twoja rodzona córka.”
A ojczulek: „W³a¶nie. To jest moja córka. Kiedy bêdzie chcia³a, ¿ebym siê do tego wtr±ci³, powie mi sama.”
Bo to akurat w tê niedzielê Ellen i dzieci, wychodz±c na frontowy ganek, zobaczy³y, ¿e przed domem czeka nie powóz, tylko faeton Ellen ze star± ³agodn± klacz±, którym Ellen sama zwykle powozi³a, i ¿e zamiast tego czarnego dzikusa siedzi na ko¼le stajenny ch³opiec niedawno kupiony przez niego
|
WÄ…tki
|