ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Przyglądała się, gdy ładował kule do magazynka. - Dziękuję. -
Sięgnęła do portmonetki i przeliczyła pieniądze.
- Potrzebuję pani nazwisko i adres do kartoteki policyjnej. - Tego nie
przewidziała.
Grożenie Joemu Romano bronią było aktem kryminalnym. Ale to on jest
kryminalistą, nie
ja.
Zielony tusz dodawał oczom patrzącego na nią człowieka zgniłożółtego koloru.
- Pani nazwisko?
- Smith. Joan Smith. - Zanotował coś na kartce.
- Adres?
- Dowman Road. 3020 Dowman Road. Nie podnosząc głowy, odmruknął:
- Nie ma adresu 3020 Dowman Road. To by wypadło gdzieś na środku rzeki.
Przerobimy to na 5020. - Podsunął jej kwit. Podpisała: Joan Smith.
- Czy to już wszystko?
- Tak. - Ostrożnie podsunął pistolet przez okienko. Tracy obejrzała go, szybko
wsunęła do torebki, odwróciła się i opuściła sklep prawie biegiem.
- Halo, panienko! - krzyknął za nią sprzedawca. - Pistolet jest nabity!
Jackson Square jest sporym placem usytuowanym w centrum Dzielnicy Francuskiej ze
wspaniałą Katedrą Świętego Ludwika, górującą nad nim jak ręka Opatrzności.
Piękne stare
domy i posiadłości przy placu odgrodzone są od gwaru miasta wysokim żywopłotem i
wdzięcznymi drzewami magnolii. W jednym z tych domów mieszkał Joe Romano.
Tracy poczekała do zmroku, zanim wyszła. Wrzaskliwe parady przeniosły się już na
Chartres Street, ale w oddali słyszała jeszcze echa pandemonium, które niedawno
wciągnęło
ją w swój wir.
Stała w cieniu, obserwując dom, czując w torebce ciężar naładowanej broni. Plan,
który opracowała, był prosty. Zamierzała porozmawiać z Joe Romano, zażądać od
niego
oczyszczenia jej matki z hańby. Jeśli odmówi - zagrozi mu pistoletem i zmusi do
napisania
zeznania. Zaniesie je do porucznika Millera, a ten aresztuje Romano i jej matka
będzie
pomszczona. Pragnęła desperacko mieć przy sobie Charlesa, ale lepiej było zrobić
to samej.
Charles musi być trzymany z dala od tego. Opowie mu wszystko, gdy sprawa będzie
skończona, a Joe Romano znajdzie się za kratkami, czyli tam, gdzie było jego
miejsce. Zbliżał
się jakiś przechodzień. Poczekała aż przeszedł i ulica opustoszała.
Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Nie było odpowiedzi. Siedzi pewnie
gdzieś
na jakimś prywatnym balu wydanym z okazji Mardi Gras. Ale ja poczekam -
pomyślała
Tracy. - Poczekam aż wróci do domu.
Nagle na ganku rozbłysło światło, drzwi domu otworzyły się i stanął w nich jakiś
mężczyzna. Jego wygląd zadziwił Tracy. Spodziewała się złowrogiej, napiętnowanej
nienawiścią twarzy bandyty i zbrodniarza. Tymczasem znalazła się naprzeciw
mężczyzny o
ujmującym wyglądzie, którego łatwo było wziąć za profesora jakiegoś
uniwersytetu. Miał
niski, przyjemny głos.
- Witam panią. Czym mogę służyć?
- Czy pan Joseph Romano? - Jej głos drżał.
- Tak. Czego pani sobie życzy? - Miał swobodny, przyjacielski sposób bycia. Nic
dziwnego, że moja matka dała się oszukać temu człowiekowi - pomyślała.
- Ja... chciałabym z panem porozmawiać, panie Romano. Przyglądał się jej przez
chwilę.
- Oczywiście. Proszę wejść.
Tracy weszła do salonu wypełnionego pięknymi, wypolerowanymi stylowymi
meblami. Josephowi Romano dobrze się powodziło. Dzięki pieniądzom mojej matki
-
pomyślała z goryczą.
- Właśnie chciałem przygotować sobie drinka. Co pani lubi?
- Nic.
- Co panią do mnie sprowadza, pani... - Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Tracy Whitney. Jestem córką Doris Whitney. - Wpatrywał się w nią tępo przez
chwilę, potem błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach.
- Aha. Tak. Słyszałem o pani matce. Przykra historia. Przykra historia!
Doprowadził
matkę do samobójstwa, a teraz kwituje to uwagą: Przykra historia!
- Panie Romano, prokurator okręgowy twierdzi, że moja matka winna jest
defraudacji.
Pan wie, że to nieprawda. Chcę, żeby pan pomógł mi przywrócić jej dobre imię.
- Nigdy nie rozmawiam o biznesie w czasie Mardi Gras. To jest sprzeczne z moją
religią. - Wzruszył ramionami. Podszedł do barku i zaczął mieszać napoje. -
Myślę, że dobrze
pani zrobi, jeśli wypije pani drinka.
Nie pozostawiał jej wyboru. Otworzyła torebkę i wyjęła pistolet. Wycelowała w
niego.
- Powiem panu, co mi dobrze zrobi, panie Romano. Jeśli pan wyjawi publicznie, co
zrobił mojej matce. - Joseph Romano odwrócił się i zobaczył rewolwer.
- Niech pani to lepiej odłoży, panno Whitney. Może wystrzelić.
- Wystrzeli, jeśli nie zrobi pan dokładnie tego, co mówię. Usiądzie pan i
napisze, jak
ograbił pan i zniszczył firmę, doprowadził ją do bankructwa i zmusił moją matkę
do
samobójstwa.
Obserwował ją uważnie, w jego ciemnych oczach była czujność i skupienie.
- Rozumiem. A jeżeli odmówię?
- Wtedy zabiję pana. - Czuła jak pistolet drżał jej w dłoni.
- Nie wygląda pani na morderczynię, panno Whitney. - Szedł ku niej, trzymając
kieliszek w ręku. Jego głos brzmiał dobrodusznie i szczerze. - Nie miałem nic
wspólnego ze
śmiercią pani matki i, proszę mi wierzyć, ja..
|
WÄ
tki
|