Szybciej, szybciej...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. - d³awi³ siê w³asnym jêkiem. Czu³ twardniej±ce stery, ale nie wiedzia³, czy mo¿e ufaæ rêkom. Walcz±c z bólem, ¶ci±gn±³ wolant na siebie. Beechcraft oderwa³ siê od ziemi. Podwozie... - wiedzia³, ¿e musi nabraæ prêdko¶ci, ale strach ponagla³ go, ¿eby ju¿ zacz±æ manewry, ¿eby wyrwaæ siê wreszcie z zasiêgu telepatów. Zamglony wzrok z trudem ogniskowa³ siê na prêdko¶ciomierzu. Klapy - zbyt ostro szarpn±³ d¼wigniê. Sto osiemdziesi±t kilometrów na godzinê. Dwie¶cie, dwie¶cie dwadzie¶cia, dwie¶cie czterdzie¶ci... Czu³, jak ból powoli maleje. Z tak± prêdko¶ci± nie móg³ jechaæ ¿aden samochód, to niemo¿liwe... Uda³o siê - gwa³towna ulga sprawi³a, ¿e o ma³o nie zary³ w ziemiê. Potrz±sn±³ g³ow±. Zorientowa³ siê, ¿e maszyna na wysoko¶ci zaledwie kilku metrów rwie wprost na kêpê palm porastaj±cych szczyt ³agodnego wzniesienia. Poderwa³ j± ostro, czuj±c w g³owie pulsowanie rozognionej gor±czk± krwi. Rzut oka na wariometr - wznoszenie prawie sze¶æ metrów na sekundê - i wyrówna³ lekko. Nie zamierza³ zwaliæ siê w korkoci±gu teraz, gdy minê³o go takie niebezpieczeñstwo. D³ugo uspokaja³ rozdygotane nerwy. Przez dobre kilka minut nie móg³ skupiæ siê na niczym. Potem jednak my¶l, ¿e nigdy w ¿yciu nie prowadzi³ samolotu, ¿e musi ci±gle polegaæ na w³±czonym wzorcu innego cz³owieka sprawi³a, ¿e skontrolowa³ wszystkie przyrz±dy. U¶miechn±³ siê na my¶l, ¿e mia³ racjê. Obecno¶æ przy samolocie wybieraj±cej siê gdzie¶ rodziny pozwoli³a odgadn±æ, ¿e zbiorniki s± pe³ne. Ponad trzysta siedemdziesi±t litrów paliwa, nawet je¶li nie bêdzie bawi³ siê w dobieranie ekonomicznych prêdko¶ci i pu³apów, powinno wystarczyæ mu na przebycie wiêcej ni¿ tysi±ca kilometrów. Trochê uspokojony rozejrza³ siê po kabinie w poszukiwaniu mapy, ale kieszenie w drzwiach, skrytki przy fotelach i specjalne gumy przy ¶wiat³ochronach by³y puste. Szerokim ³ukiem wróci³ nad g³ówn± szosê i starym lotniczym sposobem lecia³ wprost nad ni±. Przez chwilê zastanawia³ siê nad tym, jak d³ugo sterroryzowanej rodzinie strach przed wyimaginowanym „koleg±” z furgonetki nie pozwoli na zawiadomienie policji. Kilka minut? Kilkana¶cie? Mniejsza z tym. Nie s±dzi³, ¿eby policja zawiadomi³a lotnictwo wojskowe. A je¶li nawet... Tam nic nie dzieje siê szybko. Du¿o wiêkszym problemem by³o pytanie, czy w mie¶cie, które powinien napotkaæ, lec±c dostatecznie d³ugo nad szos±, bêd± telepaci? Po namy¶le odrzuci³ jednak tak± mo¿liwo¶æ. Organizacja nie mog³a mieæ tylu ludzi, ¿eby wystawiæ placówkê w ka¿dym mie¶cie, zreszt± by³oby to bezcelowe zak³adaj±c, ¿e traktowa³a Afrykê tylko jako spokojne miejsce utrzymywania swych wiêzieñ, przechowywania cia³ i terenu do¶wiadczeñ. Nie s±dzi³ te¿, ¿eby zagra¿a³a mu szybka, a przede wszystkim skuteczna pogoñ. Nie mogli dysponowaæ tu tak wielk± liczb± telepatów, aby rozes³aæ ich we wszystkich kierunkach. Tyle przynajmniej móg³ dowiedzieæ siê od wzorca komandosa na podstawie analogii z poszukiwaniami prowadzonymi bardziej konwencjonalnymi metodami. Niestety, pamiêæ instruktora z o¶rodka szkolenia wojsk powietrznodesantowych nie zawiera³a niczego na temat metod dzia³ania telepatów. Dowiedzia³ siê jedynie, ¿e je¶li sytuacja wymyka siê z ram szablonów dostarczonych przez do¶wiadczenie czy przewidzianych przez instrukcje, zamiast bezskutecznie analizowaæ nieprzewidywalne warianty przysz³ych zaj¶æ, trzeba dzia³aæ - nie pozwoliæ, ¿eby inicjatywa wymknê³a siê z r±k. Wiedzia³ wiêc, ¿e trzeba dotrzeæ do miejsca, gdzie móg³by zgin±æ w t³umie, zmieniæ wygl±d, zatrzeæ ¶lady. Co potem... Wzruszy³ ramionami. Kwestia, czy bêdzie ucieka³ dalej, czy mo¿e zdo³a co¶ wymy¶liæ, nie by³a w tej chwili zbyt pal±ca. Wyrówna³ lot, nie mog±c pozbyæ siê wra¿enia nierealno¶ci nastêpuj±cych zdarzeñ. Po raz pierwszy w ¿yciu prowadzi³ samolot, jeszcze godzinê temu nie maj±c o tym najmniejszego pojêcia, polegaj±c na czyich¶ wiadomo¶ciach i odruchach, które przez odpowiednie „w³±czenie” stawa³y siê jego w³asnymi. To, ¿e móg³ przez ca³y czas, zachowuj±c w³asn± ¶wiadomo¶æ dzia³aæ „przez kogo¶” wprawia³o go w pewien rodzaj onie¶mielenia. Ostro¿nie, ale zdecydowanie, zniewolony dog³êbn± wprost fascynacj±, penetrowa³ ¶wiat wzorców zawartych w jego mózgu. ¦wiat pe³en cudzych wra¿eñ, prze¿yæ, najintymniejszych my¶li otwarty teraz i znieruchomia³y jak na starej, ale ci±gle wyra¼nej fotografii. Delikatnie, ¿eby nie straciæ kontroli nad odruchami, które w³a¶ciwie prowadzi³y samolot, przygl±da³ siê z mieszanin± grozy i podziwu poszczególnym plamom, punktom. Ci±gle nie umia³ dobraæ w³a¶ciwego s³owa. Tylko kokon tkwi±cy na samym dnie jego psychiki pozostawa³ ci±gle nieprzenikniony. Kto to jest? Mo¿e cz³owiek, który... A je¶li „to” w ogóle nie jest cz³owiekiem? Ta my¶l sprawi³a, ¿e cofn±³ siê nagle i skupi³ na prowadzeniu maszyny. D¿ungla pod skrzyd³ami z prost±, dobrze widoczn± nitk± szosy zaczê³a rzedn±æ przed up³ywem dwóch godzin. Zmniejszy³ szybko¶æ do dwustu czterdziestu kilometrów na godzinê dopiero wtedy, kiedy na horyzoncie pojawi³y siê ¿elbetowe wie¿e kolejnego miasta. Rozejrza³ siê wokó³. Mia³ jeszcze kilka minut do przedmie¶æ i wiedzia³, ¿e musi wcze¶niej znale¼æ miejsce do l±dowania. Wszelkie lotniska odpada³y z zasadniczych wzglêdów. Droga l±dowania z wysoko¶ci piêtnastu metrów wynosi³a nieca³e sze¶æset metrów - nie powinno byæ k³opotu ze znalezieniem wolnej przestrzeni tej wielko¶ci. I rzeczywi¶cie, ju¿ po chwili dostrzeg³ pust±, w miarê szerok± drogê miêdzy rzêdami niewielkich domków. Nie musia³ robiæ krêgu do l±dowania. Wysun±³ klapy i z rêk± na d¼wigni podwozia zacz±³ obni¿aæ wysoko¶æ, uwa¿aj±c, ¿eby szybko¶æ nie spad³a poni¿ej stu dziesiêciu kilometrów. Kiedy ko³a prawie dotyka³y roztopionego w s³oñcu asfaltu, k±tem oka dostrzeg³ skrêcaj±cy w boczn± ulicê autobus. Gwa³townie nacisn±³ hamulce, zgasi³ silniki, otworzy³ drzwi i wyskoczy³ na zewn±trz nie czekaj±c, a¿ maszyna wyhamuje zupe³nie. Z trudem utrzyma³ równowagê i skoczy³ za rosn±ce pod p³otem krzaki. Przesadzi³ ogrodzenie, przebieg³ przez ogród i os³oniêty kêp± drzew przesun±³ siê przez szparê miêdzy ¼le zamocowanymi prêtami p³otu. W ostatniej chwili zd±¿y³ wskoczyæ do ruszaj±cego w³a¶nie sprzed przystanku autobusu. Nikt nie zwróci³ na niego uwagi, wiêkszo¶æ pasa¿erów komentowa³a w³a¶nie niezwyk³e l±dowanie. - Widzia³a pani co¶ takiego? - To wariat! - Nie, pewnie mia³ awariê... Fargo, stoj±c tu¿ przy drzwiach, przejecha³ kilka przystanków. Wysiad³ w po³o¿onej na gêsto zalesionych wzgórzach willowej dzielnicy
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkÅ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gównianego szaleÅ„stwa.