ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Robotników nie trzeba budzić! Oni samo podpalili! Żyda upiekli podobno! Bunt -
bełko- tał dziesiętnik. - Niech pan wyjdzie! ! - zwrócił się do Hieronima.
. - Czegóż chcą?
? Naczelnik szukał czapki i aż sapał z gniewu. Nim człowiek zdołał odpowiedzieć,
pod oknami salonu powstał wrzask piekielny. Tysiąc może głosów zawyło unisono: -
Białopiotrowicza nam! Dawajcie zaraz! On pieniędzy cudzych nie brał, on nasz! Żyd
brał!
Nie ma Żyda! Na taką pretensję gniew naczelnika opadł natychmiast. Sądził, że jest
to rabunek, rzeź, chciał telegrafować po wojsko. Wieść o śmierci Eijasmana miernie
go dotknęła. Spojrzał na Hieronima.
- Niebezpiecznie pana zaczepiać! ! - rzekł. . - Panie naczelniku, , panie naczelniku!
- zawyła tłuszcza.
. Otworzył okno. Na dole roiło się jak mrowia czarnych postaci. - Czego chcecie?
? - krzyknął. - My, panie naczelniku, założymy swoje pieniądze za Białopiotrowicza!
My założym, znie- siem do grosza! Jego nam oddajcie!
- Dziadku! ! - szepnął znów Hieronim. . - Chodźmy! ! Mnie tak strasznie słabo. Pan
Polikarp zbliżył się do naczelnika. - Zabiorę go ze sobą - rzekł. . - Pan raczy wydać
urlop!
! - Zabiorą go robotnicy. Słyszy pan? To półbożek tej zgrai. Chodźmy! No, no, te
łajdaki mają więcej rozumu niż my wszyscy. Wymierzyli sprawiedliwość doraźnie. Wyrwaliby
swego ulubieńca z piekła. Panowie, kto ze mną odprowadzi chorego kolegę do domu?
Nie czas dziś się bawić!
Połowa towarzystwa chwyciła za czapki. Naczelnik ze starcem wzięli pod ręce Hieronima,
nieśli go prawie.
- Białopiotrowicza nam, , Biatopiotrowicza! - wył tłum przed domem. . Było ich kilkuset,
z drągami na ramionach, na przedzie ślusarz Jan, posmolony, podrapany, straszny.
Musiał przyłożyć czynnej ręki do egzekucji Żyda. Na widok Hieronima groźny wrzask
zmienił się w grzmiący okrzyk, pozdejmowali czapki.
- Białopiotrowicz chory. . Nie krzyczcie! Prowadzimy go do domu - zawołał naczelnik.
Jan gwizdnął, ucichło wszystko.
67 - My go zaniesiemy! Daj no, stary! - rzekł poufale do pana Polikarpa. - Panu naczelnikowi
dziękujemy! - dodał kłaniając się. I stał się dziwaczny pochód triumfalny. Jak dziecko,
wziął ślusarz Hieronima na ręce i ru- szył przodem, otoczony gronem inżynierów. Zanim
rzucił się tłum roboczy, dalej podrzędna służba, w końcu jechało towarzystwo balowe.
Jechało to i szło do baraku z desek, gdzie u progu stal Bazyli z miną niewiniątka,
patrząc na opadającą łunę nad gniazdem Eljasmana.
Ze ślusarzem zamienili spojrzenia złośliwej radości. Uczucie zemsty było w nim silniejsze
niż trwoga o ulubionego pana.
- Doktora, , Bazyli! - rozkazał pan Polikarp. . Sługa aż podskoczył na ten głos.
- Jest, , jaśnie panie - odparł.
. Istotnie, doktór już siedział przy łóżku. Jan złożył chorego na posłaniu. - Tylko
go pan wylecz! ! - rzekł ostrzegająco do eskulapa i wyszedł, , o ile mógł najciszej.
Tłum się rozszedł powoli. W baraku został naczelnik, doktór i starzec; na progu,
niby straż honorowa, stanęło dziesięciu ślusarzy.
Żaden król nie był lepiej strzeżony ani szybciej obsłużony jak Hieronim. Ale biedak
nie widział swego triumfu. Majaczył w strasznej gorączce, nie poznawał nikogo, bredził,
zrywał się, przeklinał życie, wołał matki. - Tyfus i zapalenie mózgu - rzekł spokojnie
doktór, , kładąc lodowe okłady.
- Ale wychodzi się z tego? ? - spytał niespokojnie naczelnik. - Jeden na stu czasem.
. Dziad Polikarp nie pytał się, nie odzywał, nie wtrącał do rady i pomocy. Siadł
ciężko obok łóżka, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego. Zimna krew i
stanowcza decyzja opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nie- przystępny
żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był to zwykły śmiertelnik dotknięty w samo ser-
ce, znękany, nieszczęśliwy.
Wyglądał jak ten, co zbierając skarb całe życie, zostanie z niego odarty; jak ten,
co straciw- szy wiek nad wielkim dziełem, traci je nagle, w dzień triumfu staje wyzuty
ze wszystkiego, nędzarz.
Przerachował się. Hartował stal i oto rozpryskiwała mu się w dłoni na atomy; chciał
mieć klingę najprzedniejszą, zostanie mu może garść prochu.
Dziwny psychologiczny proces rozgrywał się w tej skrytej, nad wyraz pysznej duszy
|
WÄ
tki
|