ďťż

- Zaraz idę - odpowiedział biorąc grzebień, żeby przyczesać włosy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Postała jeszcze chwilkę, jakby się ociągając. Zauważył to i, rzuciwszy grzebień, przysunął się do niej. Ale ona w tejże chwili prędko się odwróciła i lekkim, szybkim, jak zwykle, krokiem odeszła po pasiastym chodniku korytarza. "Cóż za głupiec ze mnie - powiedział sobie Niechludow - dlaczego jej nie zatrzymałem?" I dopędził ją w korytarzu. Czego chciał od niej, sam nie wiedział. Ale wydawało mu się, że gdy weszła do jego pokoju, powinien był zrobić coś, co wszyscy w takich razach robią, a czego on nie zrobił. - Katiusza, poczekaj - zawołał. Obejrzała się. - Pan coś mówił? - zapytała przystając. - Nic, tylko... I zadając sobie gwałt, lecz pamiętając jednocześnie, że tak postępują na ogół wszyscy ludzie w podobnej sytuacji, objął Katiuszę wpół. Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. - Nie trzeba, Dymitrze Iwanowiczu, nie trzeba - rzekła czerwieniąc się, bliska płaczu, i swą szorstką, silną dłonią odsunęła obejmującą rękę. Niechludow puścił ją i zrobiło mu się na chwilę nie tylko nieprzyjemnie i wstyd, lecz poczuł do siebie obrzydzenie. Powinien był posłuchać tego głosu, ale nie zrozumiał, że nieprzyjemne uczucie i wstyd były tym, co miał w duszy najlepszego, a co domagało się uzewnętrznienia; przeciwnie, wydało mu się, że przemawia przez niego głupota i że należy postępować tak, jak postępują wszyscy. Znowu ją dopędził, objął i pocałował w szyję. Ten pocałunek był już zupełnie inny niż dwa pierwsze pocałunki: jeden, odruchowy, za krzakiem bzu i drugi dzisiaj rano w cerkwi. Ten był straszny i Katiusza to wyczuła. - Co pan robi? - zawołała takim głosem, jakby bezpowrotnie rozbił coś, co było piękne, bezcenne - i uciekła od niego pędem. Wszedł do jadalni. Wystrojone ciotki, doktor i sąsiadka stali przy stole z przekąskami. Wszystko było takie zwykłe, ale w duszy Niechludowa huczała burza. Nie rozumiał, co do niego mówili, odpowiadał na chybił trafił i myślał tylko o Katiuszy wspominając wrażenie tego ostatniego pocałunku, gdy dopędził ją w korytarzu. O niczym innym nie mógł myśleć. Gdy wchodziła, nie patrzył na nią, ale całą swą istotą odczuwał jej obecność i musiał zadawać sobie gwałt, żeby na nią nie patrzeć. Po obiedzie natychmiast poszedł do swego pokoju i długo po nim chodził, silnie wzburzony, przysłuchując się odgłosom w domu i czekając na jej kroki. Ten człowiek zwierzęcy, który w nim żył, nie tylko podniósł teraz głowę, lecz zdeptał tamtego duchowego człowieka, jakim był Niechludow podczas swego pierwszego pobytu, a nawet jeszcze dzisiaj rano w cerkwi; i ten straszny, zwierzęcy człowiek panował teraz sam jeden w jego duszy. Chociaż Niechludow nie przestawał czatować na Katiuszę, ani razu tego dnia nie udało mu się spotkać jej sam na sam. Prawdopodobnie unikała go. Ale pod wieczór tak się zdarzyło, że musiała wejść do pokoju przylegającego do pokoju Niechludowa. Doktor został na noc i Katiusza musiała posłać łóżko dla gościa. Usłyszawszy jej kroki Niechludow wszedł za nią, cicho stąpając i wstrzymując oddech, jak gdyby miał zamiar popełnić przestępstwo. Wsunąwszy obie ręce w czystą powłoczkę i trzymając poduszkę za rogi, obejrzała się na niego i uśmiechnęła, ale nie wesoło i pogodnie, jak przedtem, tylko żałośnie i lękliwie. Ten uśmiech jak gdyby mówił mu, że to, co robi, jest złe. Zatrzymał się na chwilę. Była jeszcze możliwość walki. Słyszał jeszcze, choć słabo, głos prawdziwej miłości, który mówił mu o niej, o jej uczuciach, o jej życiu. Inny zaś głos mówił: "Uważaj, przegapisz swoją rozkosz, swoje szczęście." I ten drugi głos zagłuszył pierwszy. Zbliżył się do niej stanowczym krokiem. Owładnął nim straszny, niepohamowany, zwierzęcy instynkt. Nie wypuszczając jej z objęć Niechludow posadził ją na łóżku i czując, że trzeba jeszcze coś zrobić, siadł obok niej. - Dymitrze Iwanowiczu, mój kochany, proszę, niech pan mnie puści - mówiła żałosnym głosem. - Matriona Pawłowna idzie! zawołała wyrywając się; i rzeczywiście, ktoś zbliżał się do drzwi. - Więc przyjdę do ciebie w nocy - rzekł Niechludow. - Jesteś przecie sama w pokoju? - Co pan mówi? Za nic! Nie trzeba - mówiły tylko jej usta, ale cała jej wzburzona, zawstydzona istota mówiła co innego. Osobą, która zmierzała do drzwi, była istotnie Matriona Pawłowna. Weszła do pokoju niosąc kołdrę i spojrzawszy z wyrzutem na Niechludowa, zburczała Katiuszę za to, że wzięła nie tę kołdrę, co trzeba. Niechludow wyszedł w milczeniu. Nie czuł nawet wstydu. Widział po wyrazie twarzy Matriony Pawłowny, że go potępia; wiedział, że ona ma rację, że to, co robi, jest złe, ale zwierzęcy instynkt, który przesłonił poprzednie uczucie szlachetnej miłości do Katiuszy, owładnął nim i panował niepodzielnie, nie licząc się z niczym. Wiedział teraz, co należy zrobić, żeby zaspokoić ten instynkt, i szukał sposobu, jak to zrobić. Przez cały wieczór był jakiś nieswój: to wchodził do ciotek, to wychodził od nich do siebie i na ganek, i myślał tylko o tym, jak by ją zobaczyć samą; ale i ona go unikała, a Matriona Pawłowna starała się nie tracić jej z oczu. `ty XVII `ty Tak minął cały wieczór i nastała noc. Doktor poszedł spać. Ciotki udały się do siebie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.