Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Sternau się zgodził. Obaj porucznicy poprosili, aby im również było wolno pojechać. Verdoja przystał na to chętnie. Poza tym nikt nie chciał brać udziału w eskapadzie. To było rotmistrzowi na rękę. Sternau okazał się jedynym wycieczkowiczem nieumundurowanym, nie mogło być więc mowy o żadnym nieporozumieniu — kulka musiała go trafić.
Jechali t± sam± drog±, co Sternau z Bawolim Czołem. Lekarz wysforował się naprzód. W lesie zsiedli z koni, trzeba je bowiem było prowadzić po krętych ¶cieżynach. Zbliżyli się do w±wozu. Sternau zatrzymał się u wylotu.
— Zostawimy tu konie — rzekł. — Niech się pas±, dopóki nie wrócimy.
Towarzystwo przyjęło tę propozycję. Sternau miał przy sobie strzelbę oraz sztylet za pasem. Przy wej¶ciu do w±wozu zatrzymał się nagle i uważnie obserwował trawę.
— Czego pan szuka? — zapytał rotmistrz.
Nie odpowiedział, ale też nie spuszczał oczu z ziemi. W w±wozie rotmistrz trzymał się blisko Sternaua. Rzucał niecierpliwe spojrzenia po zboczach, w każdej chwili mógł przecież pa¶ć ¶miertelny strzał. Po jakim¶ czasie napotkali zwłoki zabitych, odarte z broni i odzieży; szedł od nich obmierzły trupi zapach.
— A więc tu się odbyła rozprawa? — rotmistrz zwrócił się do Sternaua.
— Tak.
— A te trupy to dzieło pana i Bawolego Czoła? Doktor potwierdził skinieniem głowy.
Przygl±dali się ciałom. Oficerowie nie spostrzegli, że Sternau pochylał się aż nazbyt nisko do ziemi, staraj±c się kryć za ich postaciami. Nie zauważyli również, że jego badawczy wzrok bł±dzi ukradkiem to po prawej, to po lewej stronie w±wozu.
— Tyle trupów! — zawołał rotmistrz. — Doprawdy, z pana zawołany strzelec.
Sternau obojętnie wzruszył ramionami.
— Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Trzeba tylko użyć broni w odpowiednim momencie. Łatwiej położyć dziesięciu wrogów, których się widzi, aniżeli jednego ukrytego.
— Z takim w ogóle nie można sobie poradzić — wtr±cił porucznik Pardero.
— Dobry strzelec i takiego trupem położy — u¶miechn±ł się Sternau.
— Niepodobieństwo… — pow±tpiewał rotmistrz.
— Czy mam udowodnić, że to możliwe?
— Ależ proszę — porucznik był wyraĽnie zaintrygowany.
— Pytam więc panów: czy macie wrażenie, iż tu w tej chwili grozi nam niebezpieczeństwo?
— Ależ jakie i dlaczego? Sternau znowu się u¶miechn±ł.
— A jednak kto¶ chce mnie zastrzelić z ukrycia.
Zdj±ł z pleców strzelbę i wzi±ł j± do ręki. Rotmistrz osłupiał. Sk±d ten Sternau wie o zasadzce?
— Pan raczy sobie żartować, doktorze — powiedział.
— Udowodnię panom, iż mówię poważnie. Podniósł strzelbę, wycelował i dwa razy poci±gn±ł za kurek. Rozległ się czyj¶ przeraĽliwy krzyk. Sternau olbrzymimi susami popędził ku wylotowi w±wozu i po chwili znikł z oczu oficerów. Od pierwszego strzału upłynęła zaledwie minuta. — Co to było? — zawołał Pardero.
— Chyba zabił człowieka — powiedział drugi porucznik.
— Potwór! — krzykn±ł rotmistrz.
— Uciekajmy! — Pardero nie ukrywał strachu. Pobiegli do wyj¶cia w±wozu i tam czekali. Niebawem rozległy się jeszcze dwa strzały, potem wszystko ucichło na dłuższy czas. Po kwadransie co¶ poruszyło się w zaro¶lach. Spojrzeli po sobie z przerażeniem i chwycili za broń.
— Nie lękajcie się, seniores, to ja. Stan±ł przed nimi Sternau.
— Senior, co to było? — zapytał porucznik.
— Strzelałem w obronie własnej.
— Kto dybał na pańskie życie? Dlaczego? Sk±d senior wie o tym?
— Powiedziały mi to moje oczy.
— My¶my nic nie zauważyli.
— Nic dziwnego, nie jeste¶cie ludĽmi prerii. Pan rotmistrz widział, że przy wej¶ciu do w±wozu obserwowałem trawę. Robiłem to dlatego, że zobaczyłem ¶lady ludzi sprzed kwadransa. Patrzcie, jeszcze je widać.
Wskazał na ziemię. Oficerowie na próżno starali się cokolwiek dojrzeć.
— Trzeba mieć wprawne oko — mówił dalej Sternau. — ¦lady prowadz± na prawo, w górę. Kiedy tylko weszli¶my do w±wozu, przyjrzałem się całemu stokowi i zauważyłem kilku mężczyzn, którzy obserwowali nas z ukrycia. Oni nie mogli dojrzeć, że ich obserwuję, gdyż na moje oczy cień rzucało rondo kapelusza.
— Sk±d pan wie, że to byli wrogowie? — zapytał rotmistrz.
— Wystawili przecież strzelby przez krzaki, gdy¶my weszli do w±wozu. Widziałem wyraĽnie dwie lufy.
— Caramba! — zakl±ł porucznik Pardero, nie maj±cy pojęcia o całej aferze. — Przecież te lufy mogły być równie dobrze skierowane na nas, jak na pana.
— Nie, były skierowane na mnie. Wiedz±c, że mam powody do zachowania ostrożno¶ci, stale ukrywałem się za plecami pana rotmistrza. Kto by do mnie chciał strzelić, musiałby jego naprzód trafić.
Verdoja otworzył ze zdumienia usta.
— Do diabła! Więc to ja wła¶ciwie nadstawiałem głowy!
— Oczywi¶cie — u¶miechn±ł się Sternau. — Uderzyło mnie, że ci ludzie tak pilnie obserwowali moj± tarczę w osobie pana rotmistrza.
Czyżby doktor przeczuwał, co się miało stać? — zaniepokoił się Verdoja.
Sternau ci±gn±ł dalej:
— A zreszt± łatwo mi przyszło ukryć się za panem, lufy bowiem kierowały się ci±gle na prawo, a pan łaskawie nie odstępował mego prawego boku.
Rotmistrz zbladł. Nie w±tpił, że przejrzano jego zamiary, że Sternau wie, kto był aranżerem zasadzki.
— Nie widzieli¶cie wcale strzelb — mówił lekarz — ale ja wiem dokładnie, w jakim kierunku od lufy należy szukać głowy celuj±cego. Oba moje strzały trafiły dwoje ludzi prosto w głowę. W tej samej chwili wychyliły się z zaro¶li jeszcze dwie strzelby, dlatego odskoczyłem na prawo i pobiegłem ku wyj¶ciu z w±wozu. Te łotry wybrały sobie bardzo złe stanowisko, należałoby im dobrze skórę wyłoić za tę głupotę.
— Gdzie pan poszedł póĽniej? — zapytał rotmistrz.
— Wdrapałem się szybko na górę, aby zaj¶ć ich od tyłu. Gdy dotarłem na miejsce, już ich nie było. Uciekli. Słysz±c w oddali szelest w krzakach; posłałem jeszcze na chybił trafił dwie kulki.
— Gdzie s± ciała zabitych?
— Leż± na górze. Chcecie je zobaczyć? W takim razie chodĽmy. Ci, którzy uciekli, zabrali zabitym broń i pieni±dze.
Udali się za doktorem na stromy brzeg w±wozu i ujrzeli dwa ciała leż±ce na ziemi z przestrzelonymi głowami. Rotmistrz stwierdził z zadowoleniem, iż herszta bandy, z którym rozmawiał o północy i którego oczekiwał dzi¶ o tej samej porze, nie ma w¶ród trupów.
— Ryzykował pan wiele, kiedy chodził pan z nami po w±wozie, wiedz±c, że skierowano na pana lufy strzelb — rzekł do Sternaua jeden z poruczników.
— Ryzykowałem bardzo mało. Więcej, o wiele więcej ryzykowali ci zabici, pokazuj±c mi przed strzałem lufy swoich strzelb
|
WÄ…tki
|