ďťż

Robota oddalonego o kilkanaście tysięcy kilometrów od Astrobolidu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Kalina przebiegł palcami po klawiszach. Ogromna ściana Celestii jakby zachwiała się i runęła. Prostokątne płyty almeralitowego pancerza rosły w oczach, zdając się lada moment zwalić na młodego uczonego. Znów palce przesunęły się po klawiaturze. Zbliżająca się szybko szara powierzchnia olbrzymiego dysku dokonała nagłego obrotu o 90 stopni i poczęła uciekać w tył, jak nawierzchnia lotniska widziana ze startującego samolotu. W dole, niemal pod stopami, mignęły oświetlone reflektorem pręty ażurowej czaszy miotacza. Kalina podniósł dłoń. Uciekająca ściana obróciła się o 180 stopni, zachybotała i zamarła w bezruchu. W odległości 30 metrów przed Kaliną rysował się wyraźnie pomost z umieszczonym na jego krawędzi reflektorem. W oświetlonym włazie stała jakaś nowa postać w skafandrze. Poniżej, na pomoście znajdowały się dwie inne, nie licząc człowieka przy reflektorze. Pod czaszą miotacza pracowało w dalszym ciągu trzech ludzi. Wład zauważył, że hełmy ich łączą długie, cienkie nici przewodów. — Więc jednak nie mają radia — przebiegło mu przez głowę. — Te przewody — to kable telefoniczne. Ale skąd ten tajemniczy głos pochwycony przez Ritę? — zastanawiał się. Jedna ze stojących na pomoście postaci poczęła gwałtownie wymachiwać rękami, dając jakieś znaki ludziom znajdującym się na głowicy miotacza. Widocznie zauważono sygnały, bo po chwili jeden z nich oderwał się spod szczytu grzyba i zręcznie manewrując pistoletem odrzutowym wylądował na pomoście. Podszedł do otworu. Wyciągnął rękę podając koniec przewodu telefonicznego człowiekowi czekającemu na skraju włazu. Naraz stało się coś nieoczekiwanego. Stojąca w owalnym otworze postać nagłym ruchem chwyciła przybyłego za ramiona i raptownie pociągnęła go ku sobie. Napadnięty szarpnął się gwałtownie, bezskutecznie usiłując przeciwdziałać wciągnięciu go do wnętrza. Obok napastnika, w jasnym kręgu włazu ukazały się jeszcze dwie osoby, śpiesząc mu z pomocą. Widocznie napastnicy przybyli kilkuosobową grupą. Człowiek z pierwszej grupy, stojący przez cały czas na pomoście przy wejściu, wyciągnął zza pasa jakiś błyszczący przedmiot i rzucił się ku walczącym. Nim jednak dotarł do kłębowiska ciał, dopadł go osobnik, który przed chwilą dawał napadniętemu jakieś znaki. Ruchy ich były zbyt gwałtowne w porównaniu z nikłą siłą ciążenia panującą na pomoście. Obaj zsunęli się w przepaść. Sczepione, wirujące ciała poczęły szybko oddalać się od platformy. Nagle dwukrotny, jaskrawobiały błysk rozdzielił walczących. Jeszcze trzykrotnie jasny język ognia wystrzelił w kierunku oddalającego się ciała pokonanego przeciwnika. Człowiek ten skurczył się i jakby zmalał, przez kilka sekund wykonywał jeszcze jakieś rozpaczliwe, bezsensowne ruchy rękami i nogami, wreszcie znieruchomiał. Kalina uczuł, że coś go chwyta za krtań. Choć z obserwowanej sceny wynikało niezbicie, kto był napastnikiem, jednak Wład nie mógł stłumić w sobie jakiegoś nieokreślonego uczucia żalu i gniewu na człowieka, który zabił człowieka. Tymczasem jednak wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością. Napastnicy zauważyli tragiczny wynik walki toczonej na zewnątrz. Jeden z nich oderwał się od walczącej w przedsionku grupy i pośpieszył towarzyszowi z pomocą, nie wiedząc widocznie, że ten już nie żyje. Skoczył z pomostu i błyskając w ciemności pistoletem odrzutowym pogonił za oddalającym się martwym ciałem. Człowiek z pistoletem elektrycznym nie zamierzał strzelać do niego, lecz wrócił z powrotem na pomost. Jego ukazanie się wywołało w przedsionku nowe zamieszanie. Korzystając z tego, pierwszy z napadniętych uwolnił się i wyskoczył na zewnątrz. Widoczne było, jak szybko popłynął ku głowicy miotacza, gdy wtem z otworu wypadło trzech napastników i błyskając gęsto pistoletami odrzutowymi puściło się za nim w pogoń. Stojący dotąd spokojnie przy reflektorze człowiek dopiero teraz zauważył, co się dzieje. Wobec braku, wszelkiej łączności poza telefoniczną — stosowaną tylko w razie potrzeby na niewielką odległość — żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu i dopiero rozpaczliwe sygnały dwóch pozostałych na miotaczu monterów zwróciły jego uwagę. Był, podobnie jak pierwszy ze strażników, uzbrojony. Widząc co się dzieje, wyciągnął pistolet elektryczny zza pasa i odbezpieczywszy go czekał. Nie wiedział jeszcze dobrze, o co tu chodzi, tym bardziej że skafandry utrudniały odróżnienie napastników od napadniętych. Lecz oto rzucił się ku niemu czwarty napastnik i padli na pomost. Widocznie atakujący był zręczniejszy, bo w kilkadziesiąt sekund później człowiek obsługujący reflektor był już obezwładniony. Zamarli w bezruchu tonąc w ciemnościach. W otworze włazu pojawił się osobnik z pistoletem elektrycznym — ten sam, który zastrzelił jednego z napastników. Zeskoczywszy na pomost przykucnął w cieniu i począł mierzyć w stronę oświetlonych reflektorem postaci napastników pod grzybem miotacza. Kalinie zabiło gwałtownie serce. — Zgubieni — przemknęło mu przez głowę. — Przecież on ich powystrzela — wszystkich po kolei. Żaden z tych ludzi nie ujdzie z życiem. Nagle, jasna jak błyskawica decyzja przecięła nieznośne uczucie bezsilności wobec dramatu rozgrywającego się przed jego oczyma. — Dość tego! Szybciej niż myśl przebiegły palce po klawiaturze. Obraz miotacza, reflektora i ludzi w skafandrach zawirował gwałtownie i w szalonym tańcu wybiegł naprzeciw Kaliny. W ułamku sekundy mignęła mu przed oczyma zza szyby hełmu wykrzywiona strachem twarz. Już z boku ujrzał skierowaną w swą stronę lufę pistoletu elektrycznego. Oślepiający błysk na kulistym ekranie — i głuchy stuk rozległ się w kabinie kierowniczej. — Nie takich pocisków trzeba na „Łazika”! — wybuchnął nerwowym śmiechem Kalina i wykonawszy nagły skręt zawisł na chwilę nad niemal obłąkanym ze strachu człowiekiem w skafandrze. Mężczyzna wypuścił z ręki pistolet, zakrył konwulsyjnie ramionami szybę hełmu i osunął się zemdlony na pomost. Palce młodego fizyka znów przesunęły się po klawiszach. Biało pomalowana płyta zapadła się jakby w otchłań wszechświata, stając się dużym, jasnym krążkiem. Kalina odruchowo sięgnął do czoła. Uczuł pod palcami krople zimnego potu. Ostatnie minuty przeżył tak, jakby sam naprawdę znajdował się na robocie–radiozwiadowcy — odległym od niego o ponad 17 tysięcy kilometrów lodowatej pustki kosmicznej. Spojrzał ku miotaczowi. Walka dobiegała końca
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.