ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Machnęła ręką i ruszyła skosem w stronę schodów.
Minąłem dwie postaci w szlafrokach, człapały w stronę schodów do piersi czajniki przyciskając. Przy pierwszej kuchence smutny, chudy mężczyzna w garniturze czarnym i białej koszuli bez krawata, mieszał kawę w rondelku. Z boku usłyszałem głośne uderzenia i zobaczyłem barczystą sylwetkę docenta Dłubniaka.
Uśmiechnął się na mój widok - otwierał właśnie młotkiem i nożem wieprzową konserwę z Polski - miał lekko opuchniętą twarz i małe, czujne oczka naukowca.
- No i jak tam Paryż? - mrugnął. - Jakiś taki, co?
- O tak odmrugnąłem. To na pewno.
- Ale coś w tym mieście jest, co?
- O, z całą pewnością jest to wszystko. Tylko... wie pan.
- O, to oczywiście - pokiwał głową. - Jak najbardziej.
- Właśnie.
~ Cieszę się, że mamy podobne doznania i przemyślenia. Zresztą, co w tym dziwnego? Obaj jesteśmy Polakami. Kto raz pił wodę z Wisły, temu, wie pan... Poznajcie się panowie - przedstawił mi chudego mężczyznę z rondelkiem. - Mój współlokator, doktor Marciniak, ekonomista. Pisze pracę Polityka, skarbowa a im-periali%m.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, puszka ustąpiła, docent Dłubniak zaczął cienko chleb kroić.
- Nie widzieliście panowie mojej ulung? - Okrąglutki, różowiutki od pierwszej chwili sprawiał sympatyczne wrażenie.
- Do kogo ta mowa, Magistrze? Akurat pan miał herbatę - splunął Dłubniak.
- Bardzo mi przykro - obruszył się młodzieniec. - Miałem całą puszkę. Przepraszam, pan pozwoli. - Uścisnął mi rękę. - Jestem historykiem. A pan świeżo z kraju?
- Jeśli o to idzie, Magistrze, to ja też mam do pana jedną kwestię, a nie widział pan czasem boczku Marciniaka?
-Ja?
- Pan, pan się wczoraj wieczorem przysiadł.
- Pan docent chyba żartuje.
- Iii... Tak się tylko pytam, wiadomo, jak kamień w wodę.
- Co tam słychać nad Wisłą? - zagadnął Magister.
- Przepraszam, przyniosę cukier. - Dłubniak podszedł do szafki z karteczką doc. Dłubniak", oznaczonej numerem ii, przekręcił klucz, rozejrzał się, wyjął torebkę.
- A pan długo jeszcze tutaj? zagadnąłem doktora Marciniaka.
MY SWEET RASKOLNIKOW
- Dłubniak to kanclerska głowa - zamyślił się smutno. - On trafił temat. Pisze pracę Abumanistynyy charakter %akładóiv a^amknie^tych n> państwach kapitalistycznych, na marginesie teorii przymusowej alienacji.
- Taki dobry temat?
- Panie kochany, jego nigdzie nie chcą wpuścić, do żadnego zakładu, nie może zebrać żadnej dokumentacji, będzie musiał tu siedzieć latami. Dłubniak wrócił z cukrem i począł zaparzać.
- Pan myśli, że wieprzowina dobrze idzie na zimno z chlebem? - zamyślił się Magister. To jest niezdrowe na wątrobę.
- To pan będzie miał zdrową wątrobę.
- Przecież wcale nie chciałem pana prosić. Za tydzień dostaję paczkę z kraju. Pytam się, ponieważ pana cenię. Mogę panu nawet powiedzieć, że dzisiaj jest przy ulicy Pepiniere.
- Co jest przy ulicy Pepiniere? zapytałem.
- Budka telefoniczna wyjaśnił Marciniak.
- Jaka budka?
- Zepsuta. Marciniak wyskrobywał dno rondelka.
- Ile to przystanków metra? zapytał Dłubniak.
- W pół godziny pan jest, jak nic - odparł Magister.
- Trochę daleko zastanowił się Dłubniak.
- Jest zepsuta, to o co chodzi? - zapytałem.
- Można dzwonić za darmo do kraju. Nie połyka monet, a łączy. - Magister podniósł się i podszedł do siwowłosego mężczyzny o wyglądzie senatora, ruchem miarowym obierającego jabłko.
- Wiecie, panowie, poznałem Popławskiego.
- O, to jest bardzo interesująca osobowość - pokiwał głową Dłubniak. - Gdzie go pan spotkał?
- W Notre Damę.
- No tak, to postępowy katolik. Dużo podróżował na Wschód. Doktorze, nie wyskoczylibyśmy się przejść z kolegą, przy okazji, chleb się kończy...
- U mnie jest taka sytuacja, że chętnie się przejdę zgodził się Marciniak.
- To jest, wie pan, charakterystyczne - wyjaśnił Dłubniak, kiedy szliśmy już uliczką wśród leniwie otwieranych sklepów i pozamykanych barów że tu jest pełno sklepów pornograficznych, a pierwszy spożywczy dopiero na rogu. Nic więc dziwnego, że wszyscy kopulują przedmałżeńsko, każdy z każdym.
- Może przysiądziemy na chwilę? - Marciniak zatrzymał się przy niedużej fontannie. To jest świetna woda pitna, zimna, popić przyjemnie.
Popiliśmy z przyjemnością. Obok na betonie paru łachmaniarzy jadło długie, przyjemnie wyglądające bułki.
- Widzi pan, jak sobie sprytnie żyją? ucieszył się Dłubniak. U nas w domu woda niedobra, złe filtry czy coś tam.
- A może byśmy trzasnęli po piwku? powiedziałem.
918
PROZA
Dłubnkk chyba nie usłyszał, bo mówił dalej:
W Ameryce, opowiadał mi znajomy naukowiec, przed obiadem, tylko pan wejdzie do lokalu, podchodzi kelner i podaje każdemu gościowi dużą szklanicę wody z lodu. I znika.
Bezpłatnie? - zamyślił się Marciniak.
Oczywiście. I ten mój znajomy wypił sobie wodę, bierze kartę, czyta, i wie pan co? Powiedział, że mało go szlag nie trafił. Za zupę miał zapłacić w przeliczeniu sto dziewięćdziesiąt złotych. A wcale nie taki pierwszorzędny lokal. Wstał, proszę panów, i wyszedł.
Za wodę mu nie policzyli?
Mówiłem, że nie. Woda z lodu jest bezpłatna, to sobie tamtejsze społeczeństwo wywalczyło.
Ja panów zapraszam powiedziałem.
Co pan na to doktorze? spytał Dłubniak.
U mnie jest taka sytuacja, że chętnie bym się napił.
Bo wie pan, my tu już długo siedzimy, pan rozumie.
Tylko gdzie pójdziemy? Panowie na pewno znacie jakieś miejsce.
No cóż, wie pan, my, prawdę mówiąc, dużo nie bywamy, staramy się w domu, raczej na własną rękę.
Można by na krąg taneczny - zastanowił się doktor Marciniak. - To jest takie miejsce, gdzie wchodzi pan do baru i są takie okrągłe estrady. Siada pan dookoła i zamawia piwo, a tam tańczą rozebrane do naga kelnerki. Pije pan piwo, ona tańczy i abarotno. Tyle że tam jest bardzo drogo i ja nie wiem, gdzie to jest.
To może tu? Pokazałem palcem kawiarenkę ze stolikami na ulicy. Trzaśniemy i pójdziemy dalej. Zamówiłem trzy piwa.
My panu za to w ojczyźnie, niech pan się nic nie boi powiedział z uczuciem Dłubniak.
Z drugiej jednak strony dodają za darmo orzeszki i słone paluszki na kręgu.
Tu też jest bardzo miło - pocieszyłem Marciniaka. - Czy do Sekwany stąd daleko? Panowie, mam taką prośbę: robię jeszcze trzy piwa i chodźmy posiedzieć nad Sekwaną.
Dlaczego nie? - zgodził się Dłubniak. - Można posiedzieć. Do rzeki było blisko. Zeszliśmy na brzeg. Woda pluszcze, słońce przygrzewa. Naukowcy zdjęli marynarki.
Wytruli ryby - mruknął Dłubniak. - Nikt nie łowi. - Przeciągnął się.
Było pusto, ale przyjemnie, za nami huczały samochody. Zdjąłem koszulę, podłożyłem pod głowę i wyciągnąłem się na kamieniach. Milczeliśmy przez chwilę, nagle Marciniak krzyknął:
Burżuazjo, zdechniesz!
Pan jest napity zaniepokoił się Dłubniak.
Niech panowie sami popatrzą
|
WÄ
tki
|