ďťż

- Owszem, analogii nie ma - zgodził się Breland...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Detonator jest orężem obronnym, który zagraża tylko uzbrojonym napastni- kom. Generale, interesy naszego narodu i interesy narodów całego świata lepiej będą zabezpieczone, jeśli zezwolimy na proliferację Detonatora, a nie poprzez trzymanie go w tajemnicy. Powstrzymy- wanie się jest nieludzkie i niemoralne. - Jako ideał w idealnym świecie, owszem... ale musimy być pragmatyczni. - Widzi pan, generale, mieliśmy prawie rok, żeby się przygo- tować, żeby nie znaleźć się na przegranej pozycji. Ilu ludzi, któ- rych życie można było uratować, padło ofiarą naszej ostrożności? Nie chodzi tylko o to, że możemy pomóc Czeczenii w obronie prze- ciwko Rosji albo Indiom w sprawie Kaszmiru. Ukrywanie tej spra- wy oznacza też, że nie pomagamy tak, jak byśmy mogli naszemu własnemu narodowi. Więc komu służymy, zachowując tajemnicę? Najwyraźniej nam samym. Naszym stołkom, naszej reputacji, na- szemu przywiązaniu do myśli, że o każdej porze możemy wysłać wojska w każdy zakątek kuli ziemskiej. - Breland pokręcił głową. - Generale, prawdę powiedziawszy, czuję się jak oszust, kiedy przy- chodzę tutaj po nagrodę, wiedząc jednocześnie, że to, co zrobili- śmy jest zaledwie jedną setną tego, co mogliśmy zrobić. Czytał pan Księgę zmarłych XX wieku Gila Elliota? Sto dziesięć milio- nów zabitych w wyniku wojen. Nam może się lepiej poszczęścić. Nam musi się lepiej poszczęścić, jeśli będę miał jakikolwiek głos w tej sprawie. - Rozumiem, panie prezydencie. - Mam szczerą nadzieję, że tak jest, panie generale. Podniósł rękę i drzwi limuzyny otworzyły się od zewnątrz. Za- nim wysiadł, nachylił się do Stepaka i dodał: - Bo jeśli ludzie tacy jak pan nie są gotowi na przyjęcie dwu- dziestego pierwszego wieku, to może przyjdzie on dopiero za sto lat. Wśród kwartetu stłoczonego w malowanej przyczepie próżno by szukać zadowolonych min. Brohier wyglądał, jakby go trawiła niestrawność, Horton cały czas zaciskał gniewnie usta. Thayer była smutna, a Val Bowden nie mógł się otrząsnąć z zaskoczenia, które- go doznał, gdy dowiedział się o szczegółach poprzedzających pod- pisanie z nim kontraktu. Miał wrażenie, jakby dostał pałą w głowę. Dyskusja była krótka, ale wyczerpująca. Pierwszy zabrał głos Horton i oznajmił swoje niezłomne przekonanie: - Nie możemy dać rządowi Mark II, ani dzisiaj, ani kiedykol- wiek. Musimy złomować egzemplarz doświadczamy i zniszczyć wszelkie dane z wczorajszych testów. I to szybko. Jeśli nie będzie- my dość szybcy, stracimy okazję. Każdy, kto wie wystarczająco wie- le o zasadach działania Mark II - a szczególnie nasza czwórka - musi przysiąc na jakiegokolwiek Boga, przed którym czuje respekt, że nigdy nie wyda tajemnicy tym ludziom. Ku jego zaskoczeniu najostrzej sprzeciwiła mu się Lee. - Zbyt wielu ludzi zna fragmenty tej układanki. Tej nocy było pięciuset świadków - przypomniała. - To, co powinniśmy zrobić, to wesprzeć Gordiego. Aneks ma tysiące różnych linków łączących go ze światem. Musimy z nich skorzystać, dopóki je mamy i nie spo- cząć, dopóki nas nie rozłączą. Potrzebne nam są argumenty, a nie kolejne tajemnice. Potrzebny jest nam senator Wilman w wieczor- nych wiadomościach i doktor Brohier w porannych. Ale pozostali uznali, że nie dadzą rady zorganizować takiej kam- panii wystarczająco szybko. Horton w końcu pokonał Thayer przed- stawiając niezaprzeczalny fakt, że jego plan nie wymaga angażowa- nia ludzi spoza projektu, a w jej planie są oni konieczni. - Możemy to zrobić na własną rękę - powiedział. - Wszystko będzie jak trzeba, jeśli rozegramy rzecz na własnym terenie. Zgodziła się z nim, gdy obiecał, że jej propozycja zostanie wpro- wadzona w życie w drugiej kolejności. Ale kiedy wyszli z przyczepy, natychmiast usłyszeli: - Doktorze Brohier! Doktorze Horton! Proszę zostać na miej- scu. To był „Krawiec", jeden z ubranych po cywilnemu oficerów, którzy obsługiwali punkt łączności. Biegł w ich kierunku. - Odwołać psy gończe, poruczniku. Znalazłem ich wszystkich - powiedział do mikrofonu przypiętego do kołnierza. - Skąd to podniecenie, synu? - zapytał Brohier, wychodząc mu na spotkanie. - Szukaliśmy was wszędzie prawie od godziny, panie dyrekto- rze - odparł zdyszany i spocony Krawiec. - Jest do was telefon w punkcie łączności. - Do kogo? Wskazał ich palcem po kolei. - Doktor Brohier, doktor Horton i doktor Thayer. Przepraszam, doktorze Bowden, ale prezydent nie wspominał o panu. - Prezydent? - zapytał Horton. - Tak, proszę pana. Przez cały czas jest na linii, a my was szu- kamy. Gdybym mógł prosić o pośpiech... Czwórka wymieniła między sobą spojrzenia: jedni sceptyczne, inni pełne obaw. - Proszę przekazać, że zaraz będziemy - powiedział Brohier, zdobywając się na uprzejmy uśmiech. - Cała czwórka
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.