ďťż

Od przodu wyglądał jak jednolita biała bryła...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Przed sobą mógł widzieć parę unoszącą się z boków Bessy człapiącej żwawo przed siebie. — Tak, to mi się podoba, Bessy! Ś— zawołał głośno. — Już czujesz, że zbliżamy się do domu. Ja także jestem zadowolony, że niebawem skończy się nasza wędrówka, bo do przyjemności nie należy wałęsać się w taką pogodę. Nic, tylko deszcz, deszcz ze śniegiem i znów deszcz, a teraz śnieg. Zbyt długo zamarudziłem w drodze i oto, co mnie spotkało. Tak mruczał Rowlie sam do siebie i nagle zamilkł. Wspomnienia o owczarku, który odszedł niedawno na rozstaju dróg, cisnęły mu się do głowy. — Ach! — zaczął mówić głośno po chwili zamyślenia. — Niebawem będę w domu. A ty, moja przyjaciółko, mam nadzieję, że znalazłaś na koniec to, czegoś pragnęła. Spokój lub coś innego; za czym tęskniłaś. A gdzie bądź się teraz znajdujesz — tam zapewne jest ci wygodnie, przytulnie i ciepło. Żałuję nieraz, że nie zamknąłem cię w wozie i nie przywiozłem do mego domu, lecz nie miałem sumienia. Zresztą nie chcę już mieć innego psa po utracie Toots. Może kiedyś... ale na razie nie mogę. Toots była nie mniej wierna od ciebie, lecz ty byłaś wierna czemuś innemu. Więc żegnaj, Księżniczko, bądź szczęśliwa! Mam nadzieję, że jesteś równie blisko swego domu jak ja. Nareszcie dojeżdżamy, Bessy! Już mijamy „Twelve Corners". Do domu dotrzemy akurat na podwieczorek i spożyjemy go z Markiem. Gdy Bessy poczuła bliskość stajni, przyśpieszyła kroku i wóz potoczył się raźniej w stronę domu — na zimowisko. * W tym samym czasie Lassie, oddalona o wiele mil na południe, brnęła naprzód. Szła wśród zadymki, przez rozległe wrzosowisko, gdzie silny wiatr dął nieprzerwanie. Śnieżyca popędzała ją z tyłu, zbijając w mokre kosmyki sierść na jej zapadniętych bokach. Lassie z wysiłkiem trzymała się na nogach. Przy każdym kroku zapadała coraz głębiej w śnieg i z coraz większą trudnością po- 148 suwała się naprzód. Wreszcie zachwiała się i upadła. Zwinąwszy się w kłębek odgryzła zlodowaciały śnieg przymarznięty do sierści pomiędzy pazurami. Po chwili wstała usiłując iść dalej, ale zapadła się w głęboką zaspę. Zaczęła nurkować w śniegu jak koń, stawała dęba i skakała do. przodu, lecz wnet poczuła, że wyczerpała swe siły do reszty. Stała z opuszczoną głową i ciężko dyszała otoczona kłębami pary. Potem podniosła głowę i zawyła żałośnie, a tumany śniegu pędzące z wiatrem tłumiły jej rozpaczliwe wołanie. I znowu wyrzucała tułów i zapadała się próbując przeskoczyć przez zaspy. I znowu zatrzymywała się nie mając sił iść dalej. Wreszcie podniosła głowę i zawyła przeciągle, błagalnie — był to skowyt opuszczonego, zziębniętego, pozbawionego pomocy psa. Przeciągłe, donośne wołanie rozeszło się po bezkresnym wrzosowisku wśród wirującego śniegu, w ciemnościach zapadającego zmierzchu. Śnieg tłumił wszelkie odgłosy. Przy takiej pogodzie trudno znaleźć żywą istotę na tych rozległych pustkowiach. A choćby nawet ktoś przechodził o kilkadziesiąt kroków, wątpliwe, czy usłyszałby rozpaczliwy skowyt psa. Na koniec, nie mogąc dłużej ustać, Lassie osunęła się na ziemię. Powoli zasypywał ją biały, miękki puch śniegu. Pod tym białym kobiercem leżała Lassie wyczerpana, lecz było jej ciepło. Rozdział 21 KONIEC WĘDRÓWKI oam Carraclough powiedział prawdę, kiedy z początkiem wiosny tłumaczył swemu synowi, że droga z miasteczka Greenall Bridge w hrabstwie York do siedziby księcia Rudling w północnej Szkocji była ogromnie daleka. Oczywiście, droga powrotna stanowi tę samą odległość — odległość wynoszącą około czterystu mil. Lecz byłaby to odległość dla człowieka podróżującego prosto gościńcem lub koleją. A ile wynosiłaby dla zwierzęcia, które musi kluczyć i omijać napotykane przeszkody, mylić się, błądzić, cofać, 149 zbaczać dopóty, dopóki nie znajdzie wreszcie właściwej drogi? Dosięgłaby z pewnością tysiąca mil! Tysiąc mil przez obcy teren, na którym nigdy przedtem się nie było, z jedynym drogowskazem — instynktem! A poza tym owe tysiąc mil prowadzą przez góry i doliny, ścierniska i mokradła, przez orne pola i ugory, jary i rzeki, potoki i strumyki; tysiąc mil drogi w deszczu i śniegu, we mgle i słońcu; przez druty kolczaste, oset i cierniste krzaki, przez piaski, żwir i skały ścierające łapy! I któż by pomyślał, że pies to wszystko przezwycięży? A jednak, choć graniczyło to z niemożliwością, Joe Carraclough wierzył w taki cud — wierzył mianowicie, że kiedyś doczeka się tej chwili, gdy jego pies pojawi się przed szkolną bramą. Co dzień wychodząc ze szkoły spoglądał w stronę drzewa, pod którym zwykle oczekiwała go Lassie. Lecz niestety, nigdy jej tam nie było i Joe wracał do domu milczący, zamyślony i poważny jak większość ludzi w tych stronach. Codziennie postanawiał nie łudzić się więcej, choć trudno mu było pogodzić się z myślą, że nigdy już nie ujrzy swego psa. I dopiero po długich tygodniach, gdy w sercu jego wygasła ostatnia iskierka nadziei, przekonał się, jak złudne były jego marzenia. Trwał w nadziei tak długo, aż uczucie to zaczęło zamierać. Ale jeśli nadzieja może zgasnąć w człowieku, nie umiera ona w zwierzęciu. Dopóki zwierzę żyje, nadzieja i wiara żyją w nim również. Toteż pewnego dnia, gdy Joe przechodził przez dziedziniec szkolny, oczom swoim nie chciał wierzyć. Potrząsnął głową, zmrużył oczy i przetarł je pięścią, bo to, co zobaczył, wydało mu się snem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.