ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Widzimy świat w nowym świetle.
Wracam do swojego tunelu na rue du Four. Lotte jest właśnie w domu, zatrzymuje mnie na
schodach. Zastanawiała się, co właściwie robię, dlaczego biegam ciągle tam i z powrotem?
Namawiam ją, by zeszła na dół do mojego pokoju zegarowego. Uwielbiam pokazywać swoje
zegary, a teraz znalazłem do tego wspaniałe miejsce. Lotte nigdy jeszcze nie schodziła do
tunelu. Teraz, kiedy założyłem światło, przypomina to korytarz łączący stacje metra. Może
mógłbym sprzedawać miejsce na ścianach na ogłoszenia.
Zegary robią na Lotte spore wrażenia, ale trumny po prostu ją fascynują. Otwarłem jedną,
żeby się upewnić, w środku znalazłem kompletny szkielet z czaszką. Wszystko to okropnie
podnieca Lotte. Trzyma się blisko mnie, nie puszczając mojej ręki; jej niepokój zaczyna się
udzielać i mnie. Rzeczywiście, cała ta sytuacja ma w sobie coś niesamowitego szkielet,
zegary, głęboka cisza, ciemności, zamarły czas.
Wszystko to sprawia, że chcę położyć się razem z Lotte na fałszywym perskim dywanie,
pośród szkieletów, trumien, kamieni i ciemności, i połączyć się z nią w jedynym prawdziwie
zdolnym do pokonania śmierci i dawania życia akcie, jednym jedynym.
Wiem, że gdybyśmy to zrobili, Lotte z całą pewnością zaszłaby w ciążę; prawdopodobnie
urodziłaby mi bliźniaki, trojaczki, całe stadko dzieci jak kiść bananów. Muszę powstrzymać
się ostatkami silnej woli. Czuję, wiem, że Lotte zrobiłaby to dla mnie, wychowałaby te dzieci.
Czasami ludzie robią rzeczy niemożliwe tylko po to, by udowodnić, ze są możliwe.
Potrzebujemy czegoś drastycznego, by zwalczyć czarną magię tego miejsca.
Zaczynam rozwieszać zegary na ścianach i w nogach trumien. Lotte pomaga mi, zegary
bardziej jej odpowiadają niż motocykle.
Jak na kogoś, kto nigdy nie płaci więcej niż trzysta franków za zegar, mam wspaniałą
kolekcję. Pewnego dnia będzie warta fortunę; prawdopodobnie już teraz warta byłaby sporo
pieniędzy w Stanach.
Francuzi potrafią wydać kupę pieniędzy na sprane dżinsy i koszulki z napisem UCLA.
Amerykanie kupują francuskie antyki. Nikt nie chce tego, co już ma. Myślę, że to jest właśnie
sens życia.
Coś nowego, coś jeszcze.
Nie ma znaczenia, jeśli nowe
Bywa gorsze. Zawsze to jakaś odmiana.
Błogosławieństwo lub przekleństwo.
Rozstawiamy już wszystkie zegary na podłodze, krzesłach i stołach. Potem wyciągam
kluczyki i zaczynam je nakręcać. Nastawiam wszystkie zegary na za kwadrans dwunasta.
Nakręcenie i ustawienie wszystkich zabiera mi ponad godzinę, potem zaczynam je
uruchamiać. Potrafię rozpoznać na słuch, czy zegar jest dobrze zbalansowany i będzie
chodzić.
Chirurg sztucznego serca:
Tik tak, tik tak, tik tak.
Chwytam Lotte za rękę i razem biegniemy tunelem, wspinamy się po drabinie, biegniemy
rue du Four, bulwarem SaintGermain i wpadamy do wielkiego kościoła SaintGermaindes
Prés. Być może stracę w ten sposób jedno ze swoich gniazd, ale są przecież rzeczy
ważniejsze.
Siadamy w czwartym rzędzie od ołtarza. Po kościele kręci się kilku turystów, którzy
oglądają kolumny i sklepienie, kartkują przewodniki. Jak zawsze siedzi tu około dwudziestu
kobiet w czerni. Jedne odmawiają różaniec, inne siedzą tylko, a jakaś kobieta zapala świecę
przy ołtarzu. Ksiądz, czy może diakon, układa kwiaty u stóp posągu stojącego przy głównym
ołtarzu.
Lotte i ja wiemy, czego się spodziewać, więc słyszymy już pierwsze dźwięki. Są stłumione
i ze względu na akustykę tego miejsca wydają się dobiegać spod łuków sklepienia, dokładnie
z miejsca, w którym krzyżują się nawa główna i transept. Dzwonienie narasta, nabiera mocy,
aż rozlega się kakofonią głębokich, wibrujących dźwięków. Jest to muzyka najbliższa muzyce
sfer niebieskich, jaką człowiek może usłyszeć.
Świeca wysuwa się z dłoni miłej pani w czerni, która podnosi wzrok ku sklepieniu.
Kobiety siedzące w ławkach patrzą w górę z otwartymi ustami. Nasza pani od świeczki pada
na kolana obok świeczki palącej się na posadzce. Ksiądz, który poprawiał bukiety, robi trzy
szybkie kroki w poprzek nawy, osłania oczy dłonią i podnosi wzrok ku łukom sklepienia.
Robi jeszcze kilka szybkich kroków, nie spuszczając oczu ze sklepienia. Potem przebiega
przed ołtarzem, klęka na moment i wybiega przez boczne drzwi.
Do tej pory muzyka zdążyła ucichnąć, starsze panie popatrują po sobie nawzajem.
Klęcząca dźwiga się z wysiłkiem na nogi i podnosi płonącą wciąż świeczkę. Stare kobiety
kiwają głowami. Przeżyliśmy komunię świętych cud dzwonów.
Wybiegamy razem z Lotte. Lepiej będzie wrócić i zatrzymać wszystkie te przeklęte
zegary. Jeśli będą tak biły co kwadrans przez osiem dni, to albo ktoś zorientuje się co jest
grane, albo Paryż zamieni się w następne Lourdes a to byłoby nie do zniesienia.
Cuda się zdarzają. Cud narodzin
Lub wielkie szczęście. Ale strzeż się
Nimbu żałoby czy kłótni w namiocie.
ROZDZIAŁ 21
AUTODAFÉ
Mamy dziś ciepły, deszczowy dzień, jest już wczesne lato. Siedzę w domu i maluję martwą
naturę, ziemniaki wysypujące się z papierowej torby, całość utrzymana jest w kolorach ziemi
i bieli. Zbliża się już szósta wieczorem, pora zamykania banków, pakuję zatem swoje rzeczy.
Będę musiał wyciągnąć z banku pieniądze na codzienne wydatki, gotówka przepływa przez
nasz dom jak przez wielką, międzynarodową korporację.
Wyciągam książeczkę czekową, nie myśląc wcale o tym, by się przebrać; nie mam nawet
na to czasu. Jadę hondą do Bank of America na placu Vendôme. Jezdnia jest śliska od
padającego kapuśniaczku, zakładam więc kask. Zmyłem z niego swoje nazwisko, żeby jakiś
gliniarz nie mógł złapać mnie jako zbiegłego więźnia.
Wchodzę do banku brudny, przemoknięty, wysmarowany farbą i potargany przez wiatr.
Przyznaję, że wyglądam jak Jesse James; wypisuję czek. Dziewczyna w okienku przygląda
mi się uważnie i prosi o jakiś dokument. Złożyłem w banku wzór podpisu, więc zazwyczaj
nie potrzebuję żadnych dokumentów. Przyjechałem bez portfela, wziąłem tylko książeczkę
czekową. Po drugiej stronie okienka odbywa się wielka narada. Nie są pewni, czy mój podpis
jest autentyczny; jestem roztrzepany we wszystkich sprawach, podpis nie jest tu żadnym
wyjątkiem. Ostatecznie odmawiają wypłacenia moich własnych pieniędzy.
Niech to cholera. Przejechałem z drugiego końca miasta w deszczu po nic. Wychodzę z
banku, czując się jak obnośny handlarz, któremu pokazano drzwi. Deszcz pada teraz ze
zdwojoną siłą.
Za pieniądze nie można kupić miłości.
Deszcz wypłukuje monety. Martwe
Nasiona nie wykiełkują. Nikt nie naje się forsą!
Wracam do domu, gdzie dozorczyni wręcza mi list; wygląda na pismo urzędowe,
polecony, lotniczy. Nienawidzę otwierania takich listów, a w tej chwili wybitnie już nie mam
na to ochoty.
Wchodzę na górę i nalewam sobie kieliszek podrabianego Cointreau domowej roboty
|
WÄ
tki
|