Na końskich siodłach...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
" Wytrzeszczyłem oczy. „Nie rozumiesz? Jadę do Greenhill. Możesz mnie od- prowadzić." Greenhill było nieco większym miasteczkiem od Sunday. Bawiłem tam tylko raz, bo leżało do¶ć daleko od naszej zagrody. Podróż w jedn± stronę trwała pół dnia. „Nie mogę" — odparłem smętnie. „Szkoda. Chciałem ci ofiarować co¶ na pami±tkę naszego spotkania, lecz nie mam nic takiego. Dopiero w Greenhill, ale skoro nie możesz... To odprowadĽ mnie choć kawałek." Pokusa była silna. Uległem. No, bo cóż szkodziło oddalić się od domu na parę godzin? Pojechałem. Zabawiał mnie podczas jazdy opowiadaniami o Dzikim Zachodzie. Słuchałem, aż mi uszy rosły. Je¶li nawet tylko połowa z tego, co mówił, była prawd±, jakże ciekawy wiódł żywot w porównaniu z moim! Ach, gdybyż tak wyrwać się w tamte strony z do¶wiadczonym towarzyszem przy boku! Choćby na kilka dni, na tydzień! Ba, nieziszczalne marzenie... Zasłuchałem się tak bardzo, że straciłem poczucie czasu. I oto w dali przed nami, na rozległej równinie, zamajaczyły szczyty domostw. „To już Greenhill — zauważył zatrzymuj±c wierzchowca. — Może jednak wypijemy przed rozstaniem szklaneczkę za nasze zdrowie?" No, skoro już dotarłem tak daleko, cóż szkodziło wpa¶ć do Greenhill? „Dobrze" — skin±łem głow±. Zatrzymali¶my się na skraju malutkiego lasku rosn±cego przy drodze. „Barry — powiedział — pewnie cię to zdziwi, lecz gdyby¶ nieco pobył na Dzikim Zachodzie, nic by cię nie dziwiło. Ja tu zaczekam, a ty jedĽ." „Po co?" „Muszę być ostrożny. Pierwszy budynek po prawej stronie to piętrowy dom z napisem: Skład zaopatrzenia. Wejdziesz do ¶rodka i zapytasz o pana Ratha. Jak go znajdziesz, powiesz, że przysyła cię Niebieski Bill. Zapamiętasz?" „Oczywi¶cie. A kto to jest Niebieski Bill?" „To ja. Tak mnie znajomi przezywaj±. Od niebieskich koszul, które bardzo lubię. Powiedz temu Rathowi, że Niebieski Bill pyta, czy może przyjechać: I jeszcze jedno: rozmawiaj z Rathem tak, żeby nikt więcej cię nie słyszał. To ważne, mam mnóstwo wrogów, którzy tylko czekaj±, żeby mi nogę podstawić. A teraz jedĽ i szybko wracaj." Pognałem konia, wjechałem do Greenhill, odnalazłem skład, a w nim pana Ratha. Kiedy zadałem zlecone mi pytanie, najpierw obejrzał mnie ze wszystkich stron, a póĽniej zapytał: „Gdzie jest Bill?" „Niedaleko." „No, to może wpa¶ć." Wróciłem do lasku, powtórzyłem odpowiedĽ. „¦wietnie, Barry. Spisałe¶ się znakomicie. Jedziemy." Ano, przybyli¶my do tego składu zaopatrzenia. Długa, mroczna sala pełna towarów. Rath i Niebieski Bill padli sobie w objęcia. PóĽniej co¶ tam szeptali, a ja dreptałem wzdłuż półek, lad i stołów. Czego tam nie było! Od ubrań i broni po rolnicze pługi, końsk± uprz±ż, derki, bele tytoniu, wory z m±k±, grochem, sol±, cukrem, ech... „Barry! — zawołał Bill. — To dla ciebie, na pami±tkę." Wręczył mi szeroki pas, z którego zwisały skórzane kabury. Z ich głębi połyskiwały kolby dwu rewolwerów. „Załóż, chłopcze." Założyłem boj±c się, że to wszystko sen, że za chwilę przebudzę się pod ojczystym dachem, aby wypędzić krowy na pastwisko. PóĽniej przyszło zastanowienie. „Ja nie mogę tego przyj±ć. To... to musi być strasznie drogie." Roze¶mieli się obaj, a Rath zauważył: „Skoro ci Bill daje, to nie namy¶laj się i bierz." Niebieski Bill (tak go odt±d w my¶lach zacz±łem nazywać) klepn±ł mnie po plecach. „WeĽ, chłopcze. Nie zgadniesz, jak bardzo mi pomogłe¶." Rzeczywi¶cie — nie zgadłem. Jednak przyj±łem dar, a póĽniej udałem się w ciemniejszy k±t, aby wydobyć broń i nacieszyć się jej widokiem. To były dwa colty, błękitnie oksydowane, podobne do coltów Billa. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej uradowany z prezentu. Tamten dzień dobrze mi utkwił w pamięci. Pewnie bym w składzie przesiedział do nocy, bawi±c się broni±, lecz Bill przywołał mnie. Ledwie go teraz poznałem. Wszystko na nim było nowiutkie. Od kapelusza po buty. Tak się obsprawił. Ale koszulę zachował niebiesk±, tyle że now±. I zapłacił. Zauważyłem: samymi złotymi monetami. Takiej kupy złota jeszcze nie widziałem. Nawet Rath się zdziwił, bo pokręcił głow±: „No, no, Bill. NieĽle ci się powodzi." PóĽniej się u¶ciskali, a jeszcze póĽniej Rath pomógł wynie¶ć paczki sucharów, nabojów i czego¶ tam jeszcze, co Bill zręcznie upakował w jukach swego i mojego siodła. U¶ciskali się ponownie, wskoczyli¶my na konie i wolniutko pojechali główn± ulic±. Z obu stron Wznosiły się domy, domki i budy, których partery zajmowały liczne przedsiębiorstwa handlowe: sklepy, składy, saloony. Jechali¶my ramię w ramię, mijali¶my pojedynczych przechodniów, pojedynczych jeĽdĽców oraz całe grupki mężczyzn podpieraj±cych płoty i ¶ciany domostw. „Mam tu wielu przyjaciół — zwierzył się Niebieski Bill. — Jednego z nich przed chwil± poznałe¶. Teraz poznasz drugiego, prowadzi saloon. Zobaczysz, jak u niego ładnie." Jednak los zrz±dził, że wnętrza saloonu nie ujrzałem. Gdy podjechali¶my do długiej werandy, z wyżyn której gapiło się na nas trzech czy czterech lekko podpitych młokosów, z boku, z głębi drogi zbliżało się dwu mężczyzn. Bill musiał ich zauważyć, bo odezwał się do mnie półgłosem: „Nie złaĽ z konia, Barry, i... uważaj!" Nie zd±żyłem zapytać, na co czy na kogo mam uważać, bo jeden z tych dwu zagadn±ł Billa: „Ty jeste¶ William Fagin?" „Ja?" — zdziwił się Bill i tyle brzmiało w jego głosie szczerego zdumienia, że byłem przekonany o omyłce. „Tak, ty. ZejdĽ z konia. Sprawdzimy
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkĹ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gĂłwnianego szaleĹ„stwa.