ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Will byłby szczęśliwy. Babcia wypuszcza mnie z objęć i przyciska maszynopis do piersi. Wsuwa rękę pod kołnierz podomki i wyjmuje na wierzch następny łańcuszek, podobny do tego, na którym są okulary. Na jego końcu wisi jakiś klucz. Podsuwa mi go pod nos.
- To klucz do mojego prywatnego królestwa. Chodź ze mną, Will. Rozejrzawszy się po jadalni, przemyka przez living room i kieruje się ku schodom na piętro. Idę za nią. Stąpa ostrożnie po stopniach, trzymając się poręczy. Na szczycie są małe drzwiczki, które dotąd uchodziły jakoś mojej uwagi. Babcia schyla się, by otworzyć je, nie zdejmując klucza z szyi; wsuwa go drżącą ręką do zamka. Przekręca dwa razy i napiera na drzwi, które otwierają się do środka. Pokazuje, bym wszedł za nią - wchodzimy do najmniejszego pomieszczenia w całym domu. Jest tak malutkie, że bardziej przypomina szafę niż pokój. Wąskie okienko wychodzi na ulicę. Babcia obraca się i zamyka za nami drzwi. Podciąga cienką papierową zasłonkę, która unosząc się, wpuszcza więcej światła. Przed samym oknem stoi biurko, na którym jest maszyna do szycia. Odnoszę wrażenie, jakbym nagle przeniósł się w inne miejsce i czas. Babcia kładzie manuskrypt na biurku obok maszyny do szycia, odwraca się i uśmiecha do mnie. W pokoiku są tylko dwa krzesła: jedno przy stole, drugie koło drzwi. Próbuje otworzyć okno, ale się zacięło. Spogląda na mnie bezradnie, szukając pomocy, toteż wciskam się obok niej. Okno zamyka się jak typowe okno skrzynkowe; po kilku jękach wysiłku poruszam ramę przyklejoną farbą do ościeżnicy, po czym podnoszę okno, otwierając je na oścież. Z ulicy napływa łagodna bryza. Sprawdzam linkę na ramie i wysuwam głowę na zewnątrz, aby obejrzeć małe podwórko za domem. Za mną babcia siada przy biurku i odsuwa maszynę na bok. Leżą tam kawałki materiału, których wygląd świadczy o tym, że dawno ich nie dotykano. Stoję przy oknie i czekam, co się stanie. Babcia wskazuje drugie krzesło.
- Czy mógłbyś przysunąć do mnie to krzesło, Will? Chcę z tobą porozmawiać. Bycie Willem zaczyna mi się podobać. Dostawiam krzesło do stolika i odsuwam jeszcze dalej kawałki materiału. Całe jeżą się od igieł - tylko je zszyć. Maszynopis leży na kolanach babci, która uśmiecha się do mnie ze łzami w oczach. - Will, mogę cię poprosić, abyś przeczytał mi to, co jest napisane w tej pięknej książeczce? Mój wzrok nie jest już tak dobry jak kiedyś, a poza tym mam za bardzo załzawione oczy, żebym coś odczytała. Usiądź, proszę. Chciałabym na ciebie patrzeć, gdy będziesz czytał. Siadam na krześle trochę przed nią, trochę obok niej. Dziwię się, że jestem tak mało zakłopotany. Zastanawiam się, czy ciotki Sophie i Ethel nie martwią się o to, co się dzieje z babcią. Słyszałem, że ma zwyczaj wychodzić bez słowa do sklepu albo na spacer, czym przysparza im zmartwień. Czy nie powinienem ich poinformować, gdzie jesteśmy? Postanawiam jednak tego nie robić - babcia zasługuje na chwilę dla siebie. Uważam, że ciocie Sophie, Ethel i Alice, a także niektórzy mężczyźni zbyt często wiszą babci nad głową, szczególnie od czasu pogrzebu. Popycha książkę w moją stronę. Jestem gotów do czytania. Mam wyśmienitą publiczność.
- Will, czytaj dokładnie tak, jak napisałeś. Jeśli usłyszę coś, co wyda mi się błędem, to ci przerwę i powiem. Zależy mi, żeby zabrzmiało to po twojemu, czy raczej słowami, w których opowiedziałeś to Albertowi, ale chcę też, żeby zgadzało się z moimi wspomnieniami. Próbuję się dopasować do pomieszania imion, będąc jednocześnie Albertem i własnym dziadkiem, mężem babci Willem. Uśmiecham się i otwieram książeczkę na pierwszej stronie. Babcia postawiła mnie przed nie lada zadaniem. Z początku, jak zwykle, czytam wolno i z trudem, ale po jakimś czasie się rozkręcam. Kiedy dochodzę do ustępu, w którym pojawiają się "terroryści", babcia po raz pierwszy wchodzi mi w słowo.
- To nie byli tacy terroryści jak dzisiaj. To byli zwyczajni szarzy obywatele z małych wiosek, którzy chcieli być wolni. Obecnie większość Amerykanów uważa ich raczej za bohaterów. Twój dziadek był o nich złego zdania, bo zabijali katolików. Zapewne człowiek, który zabija ludzi, uchodzi za terrorystę w oczach tych, których zabija. Czytaj dalej. Chciałam się tylko upewnić, że to rozumiesz. Wracam do czytania. Babcia pamięta więcej szczegółów, niż odnotowałem, dotyczących życia na farmie, którą dziadek zbudował na swojej połowie działki, oraz tego, z jakim trudem oboje zebrali pieniądze, by zapłacić za ich połowę "przywileju" ziemskiego.
- A ta szkoła, do której chodziliśmy, nie miała nic wspólnego z dzisiejszą szkołą. Było nas siedmioro dzieci na krzyż w różnym wieku, z tego dwoje nauczycielki, która była podobno niezamężna. Życie wyglądało inaczej. Gdy dochodzimy do kwestii indiańskiej kobiety, którą mój pradziadek pojął za żonę, babcię ogarnia złość. Tylko nie wspominaj o tym innym dzieciom! Może najlepiej będzie, jak usuniesz ten fragment? Zwłaszcza dziewczęta nie chciały słyszeć o tym, że są mieszańcami. Moja część rodziny, Denisowie, pochodzi ze Szwecji i wszyscy, a już koniecznie dziewczynki, musieli mieć jasne włosy i niebieskie oczy. Próbowałam im to wyjaśnić, ale nie chcą ze mną rozmawiać. Nie mógłbyś po prostu opuścić tego kawałka?
- Ależ, babciu, nie ma nic złego w tym, że płynie w nich indiańska krew. Dzięki temu są prawdziwymi Amerykankami. Powinny czuć dumę.
- Nie mów tego przy cioci Louise. Jest taka dumna. Wiesz, że ukończyła liceum w Wisconsin. Mieszkający tam Francuzi traktowali nas z pogardą, bo miałyśmy indiańską krew i byłyśmy niezamężne. Dlatego mój dziadek nie szczędził wysiłków, aby zbudować w miasteczku kościół. Nazwano go imieniem świętego Józefa, ponieważ był cieślą i robotnikiem, jak oni. Chłopcy krótko chodzili do szkoły. Pracowali na farmie, ale niechętnie przyznawali się do swoich indiańskich korzeni. Najbardziej wrażliwy na tym punkcie jest wujek Caddy. Ty tego nie zrozumiesz.
- Dobrze, babciu, jeśli tak uważasz, nie wspomnę im o tym, ale zostawię ten fragment. To twoja książka i zrobisz z nią, co zechcesz, ale ja myślę, że dziadek był dumny ze swojego indiańskiego pochodzenia. Opisał mi i pokazał dagerotyp swego ojca. Babcia patrzy mi prosto w oczy. Przerywam lekturę, czekając, ona tymczasem jakby przeżuwa w myślach to, co jej powiedziałem.
- W porządku. Will. Masz rację. Niech to zostanie między nami. To rodzinna tajemnica, a ty przecież należysz do rodziny. Ale chciałabym cię prosić o małą przysługę.
- Słucham. Zrobię wszystko, co zechcesz.
- Czy mógłbyś mi mówić Mary? Wiesz, że to moje prawdziwe imię. Teraz, gdy moi bracia i siostry umarli, nie został mi nikt, kto by wołał na mnie Mary. Gdy braliśmy z dziadkiem ślub, nazywałam się Mary Denis. Zawsze mówił po prostu Mary i to mi się podobało. Chciała bym też mówić ci Will. W ten sposób twój dziadek będzie nadal żywy. Pewnie Sophie, Alice i Ethel nie będą tym zachwycone, twój ojciec i jego bracia chyba też nie, ale co tam, mnie to sprawi przyjemność, a nikomu nie zaszkodzi. Mógłbyś to dla mnie zrobić? Zgadzam się, tym chętniej, że sam tego chcę
|
WÄ
tki
|