ďťż

Spotkam ten statek w drodze, będę dużo o panu myślała, przeprowadzę go myślą aż do kraju, aż do...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. Zaolchniowa. Rozjeżdżamy się w dwa przeciwne krańce świata, oboje niesieni zapałem, choć zupełnie różnym. 13 – Da Bóg, że się jeszcze kiedy spotkamy z panią w Polsce... w Borkowie. Więc i panią niesie zapał? Myślałem, że tylko ciekawość. – Nawet i tęsknota. – Tęsknota?... Wszakże pani jedzie do Indii... Zarumieniła się. – Skąd pan wie?... – Płynie pani tym oto statkiem angielskim – wskazał na olbrzymi parowiec gotowy do drogi, kurzący czarnymi słupami dymów. – „Boston” dąży przecież do Madras. Po co pani jedzie tak daleko?... Opuszcza pani ojczyznę teraz?... Halina milczała. Pan Jacek spojrzał uważnie w jej szczere, śmiałe oczy, zmącone dziwnym smutkiem i głęboką zadumą. – Dlaczego pani opuszcza teraz własną placówkę?... – szepnął ciszej z wyrzutem. Uśmiechnęła się tajemniczo. – Bo ja jestem, drogi panie, „przenerwowaną dekadentką”, może spaczoną, może ułomną, ale o jasnym czole – mówię to śmiało – kobietą nowoczesnej doby. – Wszak Polką?... – Tak, lecz, niestety, nieuleczalną w nostalgii do... do gorących stref, do... słońca. Długo i czujnie na nią patrzył. – A nasze Podlasie – rzekł – nasze brzozy rozwite w warkocze, nasze pachnące lipy, krzyże samotne przy drogach, nasze sady wiśniowe, nasze olszyny... nad Krzną... łąki borkowskie... W oczach Strzemskiej, wpatrzonych w morze, zamigotało nagłe wzruszenie jak refleks słońca na zielono-szarej toni. Usta jej drżały. Rzekła, nie odrywając wzroku od morza: – Są w Indiach takie białe smukłe dżongdże, niby nenufary, storczyki, i pachną, silnie pachną, nęcą, przyciągają... i są także smutne, smutne jak cyprysy – drzewa wytworne, które tęsknotą wieczną... Gwałtownie, nerwowo uścisnęła dłonie pana Jacka i rzuciła zdławionym głosem: – Odjeżdżam, już czas. Więc niech pan pisuje do mnie, tak jak umówiliśmy się. Dłużną nie pozostanę. Niech Bóg ciebie, czcigodny panie, zachowa niezmiennie w tej różowej mgle marzenia i snów promiennych – rzekła serdecznie i szybko odeszła. Siedziała już w szalupie, gdy pan Jacek zawołał, machając chustką: – Niech pani usłyszy tam szum naszych olszyn i śpiew majowy na „Zdrowaś Maria” w kościele, w Zaolchniowie!... Słowa jego dosięgły jeszcze szalupy, lecz odpowiedź zagłuszył słodki bełkot fal Śródziemnego. Wkrótce zaryczała zwycięsko syrena na „Bostonie” i parowiec podnosił kotwicę. Pan Jacek stał bez ruchu, znowu zgnębiony i bezradny, patrzył i dumał. Nagle drgnął. Na falach zamajaczyła wielka, błękitnawo-zielona, uśmiechnięta szyderczo twarz Sfinksa. 14 II Śnieg przestał padać. Chmury wełniste wyładowały z siebie cały zapas przepysznej bieli i okryły nią świat. Pola zasypane, drzewa ciężarne śniegiem, każdą gałązkę oblepiło szkliwo lodowe, a na nim znów jeżył się świeży puch jak niepokalanie biała grzywa. Szarzało, jął ścinać mróz. Wśród olszyn, gdzie mokry grunt skuty był lodowym pancerzem, przesuwał się w mroku samotny cień błądzącego człowieka. To pan Jacek chodził pomiędzy olchami, zagłębiając się w gąszcze wiklin i dzikich malin, wśród których świecił lód nagi, nie zawiany jeszcze śniegiem. Spod gładkich tafli lodowych wyglądały przedziwne rysunki ziół i traw obumarłych. Koronkowe desenie bagnistej rohożki jak sploty kosmatych wężowisk, szerokie tłuste liście grzybienia i drobne listki kaczeńców nabierały pod szklanymi taflami lodu jakiegoś życia i dziwnej barwy. Mozaika ta cieszyła oczy pana Jacka, który skulony w swym nędznym ubraniu, z rękoma w rękawach letniego paltota patrzył dokoła siebie z powagą uroczystą, ze szczęściem. W oczach jego jednak, w tych oczach szarych, głębokich była otchłań zadumy i smutku, jakiś cień bolesny, mimo blasków radosnych, zachwytu i podniecenia. Cieszył się olszynami, patrzył na groty bajeczne, utworzone z gąszczów zasypanych śniegiem, bawiły go sędziwe olchy w białych futrach i – leśny drobiazg, osnuty welonami bieli. Kładł wzrok rozmodlony na czarodziejską mozaikę w dole, zanurzał spojrzenia ciekawe w kopce i nawały śniegu dokoła pni olszowych, gdzie zapewne miały swe ciepłe leża bure zające. Pan Jacek błądził tak już długo, odkrywając w białej martwocie natury coraz nowe cuda, niespodzianki, i unosił się dziecięcym wprost porywem nad każdym niemal drobiazgiem. Krakanie lecących nad nim wron, łopot kruczych skrzydeł i widok strącanych z gałęzi kaskad śniegowych, ćwierkanie wróbli, które zewsząd przypatrywały się niezwykłemu gościowi oczkami z czarnego dżetu, drzewa, krzewy i cienie tajemne ukryte w gąszczach, i ziemia, i każde źdźbło wystające hardo spod lodu, i chwila ta jedyna, niesamowita – wszystko uświadomiło panu Jackowi, że to nie sen, tam na krańcu świata, w jurcie sybirskiej, lecz rzeczywistość żywa, dotykalna. – Podlasie rodzime, ukochane, a nade wszystko Polska, Polska jedyna, moja – szeptał w zapamiętałym upojeniu, z radością, z nabożeństwem. Posunął się dalej i stanął na brzegu olszyn, nad rowem pełnym lodu i śniegu, skąd widać było łąkę, a za nią dach dworu, otoczonego bujnymi kępami drzew. Z kominów wystrzelały proste siwo-niebieskie słupy dymu niby zbiorowy oddech rodziny zebranej pod dachem; dalej bielały ściany budynków, a za nimi szły ogrody, zagaje, równa linia alei lipowej, młyn, wiatrak na górce, dalej borek w mgle śnieżnych pyłów, wynoszący się w górę rosochatymi koronami sosen ponad puszczę brzóz, a jeszcze dalej mętna śreżoga śnieżna, przerysowana ciemną taśmą boru, zatopionego w oddechu zimy. Nad polami unosił się pył mroźny, siność wieczoru gęstniała, kontury osady dworskiej zacierały się tak, że już tylko widać było drzewa, a i te wkrótce rozpłynęły się w szarosiwej martwej zaćmie. Borkowo – pomyślał pan Jacek z rzewnym uśmiechem, ale wnet uśmiech zgasł, bo serce ścisnął skurcz bolesny, a do gardła nadbiegły łzy. Pan Jacek uprzytomnił sobie nagle, że jest bezdomny
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.