Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na koniec wydostano się z
korytarza do sieni, która prowadziła
do bramy w baszcie; miejsca tu było więcej, ale też i więcej Szwedów. Gdy
pierwsi czterej między którymi był
Kacperek i Kazik, wyskoczyli do sieni, opadli ich zaraz Szwedzi jak osy, tak że,
przyparci do ¶ciany, bronić się musieli
z trudno¶ci± i wtedy to Kacperek, cięty w głowę mieczem, padł, co Kazik pom¶cił
zaraz, roztrzaskuj±c Szwedowi
kolb± od samopału głowę.
Byliby jednak ulegli przemocy, gdyby naszych coraz więcej nie przybywało.
Rozpoczęła się straszna siekanina, ale w
mig Szwedów wycięto, a za reszt± uciekaj±cych rzucono się w pogoń na ulicę
Dunaj. Tutaj to, obok Kazika, który
chwyciwszy jaki¶ porzucony miecz szwedzki, r±bał zawzięcie uciekaj±cych, zjawił
się nagle Maciek z mieczem
zabranym w nocy panu Manderstornie. Biegł z goł± głow±
w swej białej opończy, w której udawał ducha, z twarz± jeszcze nie obmyt± ód
węgli, którymi się poczernił, ze
szczecinowatym i najeżonym włosem, krzycz±c wniebogłosy:
— O laboga, laboga, zmykajcie, Angielczyki, bo was zjem!
Dzięki swym długim nogom wysforował się na samo czoło i r±bi±c na prawo i lewo,
wołał:
- Kazik, suń tu do mnie, zadamy bobu Miemcom i innym też Angielczykom!
Ale niestety! Niedługo zadawał bobu, bo jaka¶ zabł±kana kula uderzyła go i padł
jęcz±c:
— O laboga, laboga, zabili mnie! Kazik, reta! Lecz Kazik nie miał czasu, bo
wła¶nie z innymi dopadł do Rynku i tutaj
uderzyła na nich wielka gromada Szwedów, tak że bronić się musieli ciężko, a
choć pomoc im co chwila przybywała,
nie mogli przecież wydostać się na Rynek. Do Kazika dopadł jaki¶ olbrzymi Szwed,
zwarli się raz i drugi, ale młode
chłopię nie zdzierżyło cięcia, szabla padła mu na rękę, uwięzgła w niej.
Kazikowi zamroczyło się w oczach, zachwiał
się i run±ł jak długi na ziemię.
Kiedy Kazik odzyskał przytomno¶ć, a raczej, jak mu się zdawało, obudził się z
długiego i ciężkiego snu, najprzód
poruszył się i uczuł tak dotkliwy ból w lewym ramieniu, że aż sykn±ł. Zaraz też
usłyszał głos, w którym poznał
Maćka:
— O laboga, laboga, Kazik czego¶ syka! Matu¶, idĽcie no obaczyć, co mu tam
takiego.
Kazik otworzył oczy, ale niewiele widział, gdyż łóżko jego osłonione było
ciemnymi firankami, ale co go najbardziej
zdziwiło, to wielka cisza; jaka go otaczała po niedawnej, jak mu się zdawało,
wrzawie boju, brzęku mieczów, krzyku
ludzi i huku armat. Zaraz też uchyliły się firanki, padł promień ¶wiatła i
ukazała się poczciwa głowa pani Madejowej,
która z troskliwo¶ci± zapytała:
— Co ci to, mój chłopcze?
A gdy Kazik nic nie odpowiadał, jeno patrzył, rzekła:
— Jeszcze jest nieprzytomny.
— Ale gdzie ja tam nieprzytomny — zawołał Kazik — jeno dziwno mi, że bitwa
ustała.
— Jaka bitwa?
— A ze Szwedami.
— Ej, mój chłopcze — ozwie się na to Maciejowa — już dwie niedziele minęło, jak
to tałatajstwo nasi wymietli z
Warszawy.
—Więc wypędzili Szwedów?
— Do nogi.
— Chwała Bogu, a mnie się zdawało, że bitwa była jeszcze przed chwil±. Przecież
pamiętam, jak mię ten Szwed ci±ł;
— O laboga, laboga! — zawołał na to Maciek. — Już Szwedów nie ma i co ty tam
bańdurzysz, mójKaziku.
— Maciek, to ty tu jeste¶?
— A jestem.
— Czemuż do mnie nie przychodzisz?
— Bo nie mogę. Te Angielczyki mię szpetnie postrzelili i pan Żórawski, który
jest wielki fizyk, driakwi± mię leczy, i nie
każe mi się ruszać. O laboga, laboga, pedam ci, Kaziku, strasznie mi się ckni,
alem rad, że¶ ty oprzytomniał, bo¶my
my¶leli, że ty zamrzesz.
— A gdzież ja jestem?
— A gdzież by? U pana Rafałowicza, który nas wszystkich trzech pozbierał na
ulicy i zaniósł do swej kamienicy, a pan
Żórawski z moj± matusi± i pani± Hipolitow±, która strasznie marudzi, lecz± nas
wszystkich. O rety, rety, jakże mi się
ckni!
— A Kacperek, gdzie on jest?
— W innej izbie, na piętrze, bo tu było ciasno. Szwed ci
mu rozpłatał głowiznę, nikiej stary garnek, ale już jest dobrze i pan Żórawski,
który jest wielki fizyk, jeno lubi
driakwi± pa¶ć, co się psu na budę nie zdało...
— Nie wydziwiałby¶! — rzekła na to Maciejowa. — Taki smyk jak ty nie może
rozumieć takiego mędrca jak pan
Żórawski. On ma więcej w pięcie rozumu jak ty w głowie.
— Ale cóż z Kacperkiem? — pytał Kazik.
— A cóż, będzie zdrów. O laboga, laboga, miałby zaraz pomrzeć, że go tam Miemiec
lizn±ł trochę przez głowę! Pan
Żórawski, który jest wielki fizyk, jeno driakwi± lubi pa¶ć, peda, że polskie
czaszki s± twarde nikiej żelazo, i to musi
być prawda! O rety, rety, jakże mi się ckni okrutecznie! Jak wyzdrowieję,
dopiero to będę prał Angielczyków.
Prawda, matu¶?
— Cicho by¶ był i nie plótł głupstw, bo oto idzie pan Rafałowicz.
Pan Rafałowicz wielce się ucieszył obaczywszy, że Kazik odzyskał przytomno¶ć, i
opowiadał, jak gdy Szwedzi na
koniec zostali wyparci z miasta, jeno w Zamku się jeszcze Wittenberg bronił, on,
Rafałowicz, pozbierał chłopców i
zanie¶ć kazał do swej kamieniczki, i jako ich tu leczył pan Żórawski i wyleczył,
za co niech m„u Bóg da zdrowie. —
Wyleczył, bo wyleczył — mrukn±ł Maciek — ale driakwi± pasie.
Potem pan Rafałowicz opowiadał, jako pan wojewoda kijowski, Stefan Czarniecki,
przyrzekł, iż wstawi się do króla
jegomo¶ci, by nagrodę udzielił wszystkim czterem.
— Mnie to tam nie trzeba żadnej nagrody — kończył pan Rafałowicz — stary już
jestem i nie dla nagrody uczyniłem
to, jeno przez miło¶ć ku memu miastu i całej Rzeczypospolitej. Ale wy, młodzi,
to co innego.
— I my nie dla nagrody to czynili¶my — ozwie się Kazik — i co nam po nagrodzie.
Król jegomo¶ć ma inne potrzeby i
Rzeczpospolita jest jako pustynia, gdzież może o nas mizerakach my¶leć.
I tak się też stało, jak mówił Kazik. W¶ród klęsk i nieszczę¶ć, jakie spadały
długo jeszcze potem na Rzeczpospolit±,
poszły w zapomnienie czyny i po¶więcenia czterech peregrynantów. Jeno już
póĽniej miasto im się wywdzięczyło
|
WÄ…tki
|