ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Na szczęście ta przezorność okazała się zbyteczna, a to dzięki układowi między
Grubym
Jemmym a badanym przez wodza jeńcem.
Ponieważ jeńcy, z wyjątkiem Wohkadeha, w myśl podstępnych zamiarów wodza,
jechali
razem, więc mogli się ze sobą porozumiewać. Działo się to za cichą zgodą
Ciężkiego Mokasyna
który sądził, że jego rzekomy szpieg zasięgnie tą drogą wyczerpujących
wiadomości. Zgodnie z
tym wieczorem wódz w dyskretny sposób kazał przyprowadzić go do siebie i zaczął
wypytywać.
Tym razem został całkowicie oszukany, dzięki czemu nie zarządził żadnych środków
ostrożności.
A zatem Old Shatterhand wjechał na wyżynę nie napotykając po drodze żadnej
przeszkody. Rósł tu gęsty, wysoki las, który zasłaniał widok na przeciwległą
dolinę, mimo że
ściana skalna zdawała się opadać dość stromo.
Jeźdźcy wjechali między drzewa, usłyszeli po chwili szczególny, stłumiony szmer,
przerywany przeraźliwym gwizdem, po którym nastąpił groźny syk, jak gdyby syk
pary
wypuszczanej z lokomotywy.
Cóż to takiego? zapytał zdumiony Moh-Aw, syn wodza Szoszonów.
To war-peh-pejab[75] odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał najpierw powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo
było się
utrzymać w siodle. Dlatego jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc
za sobą
wierzchowce.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, chociaż pochodziły z poprzedniego dnia.
Kilkaset
stóp niżej las kończył się wyraźną krechą. Ale z boku sięgał do samej doliny,
która była teraz
widoczna. Przed oczami jeźdźców rozciąga się fantastyczny widok.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi
najbardziej godne podziwu miejsce w Parku Narodowym Yellowstone.
Na wiele mil długie i miejscami na dwie, trzy mile szerokie, zawiera setki
gejzerów, z
których wytryski sięgają nieraz setki metrów w górę. Zapach siarki bucha z
licznych szczelin, a
powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżnobiała zendra[76] stanowiła powłokę, błyszczała jaskrawo w promieniach
słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowił gęsty, cuchnący szlam o różnej
temperaturze. Tu
i ówdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz i pęka,
zostawiając
obszerną, bezdenną dziurę, z której wydostają się kłęby pary tak wysoko, że ćmi
się w oczach.
Takie pęcherze powstają raz w tym miejscu, raz w innym. Biada śmiałkowi, który
stanie na takiej
ziemi! Dopiero co miał pod nogami twardy grunt, który teraz zaczyna się
rozgrzewać i podnosić.
Tylko ryzykowny, rozpaczliwy skok, tylko natychmiastowa, najszybsza ucieczka
może go
uratować.
Uniknąwszy jednego pęcherza, widzi przed sobą i dokoła siebie drugi, trzeci.
Stoi
bowiem na bardzo cienkiej skorupie, która, jak wątła pajęczyna, zakrywa
przeraźliwe głębie
ziemi.
Biada także nieszczęsnemu, który wspomniany szlam z dala przyjmuje za twardy
grunt!
Wygląda przecież jak bagnista ziemia, po której można chodzić. W rzeczywistości
utrzymuje go
jedynie ciśnienie wulkanicznej pary.
Wszędzie grunt cofa się w głąb pod nogami, natomiast ślady wypełniają się
natychmiast
zielonkawo żółtą, cuchnącą, piekielną cieczą.
Wszędzie gotuje się, kotłuje, wrze, gwiżdże, syczy, jęczy i szumi. W powietrzu
rozpryskują się strumienie wody i szlamu. Jeśli rzuci się kamień do takiego
nagle powstałego i
szybko znikającego otworu, to ma się wrażenie, że zostały obrażone duchy
podziemia. Woda i
szlam wpadają w straszliwy, naprawdę piekielny szał. Wznoszą się, przelewają
przez brzegi, jak
gdyby chciały porwać przestępcę w przerażającą paszczę zagłady.
Woda w takim kotle jest różnie zabarwiona, biała jak mleko, czerwona, niebieska,
żółta,
czasami przejrzysta jak szkło. Na powierzchni widać białe, wielkie jedwabiste
włókna lub gruby,
ołowiany szlam, który powleka każdy przedmiot powłoką trwałą na parę minut i
grubą na parę
cali.
Zdarza się, że woda w takich dziurach błyszczy wspaniałą zielenią. Nagle z boku
pojawiają się małe wentyle i oto w zielonej wodzie strzelają promienie
wszystkich kolorów
tęczy. Jest pięknie, niezrównanie, a za chwilę znów wstrząsająco, przeraźliwie,
piekielnie...
Do takiego miejsca przybył Old Shatterhand ze swoimi towarzyszami i schowany za
krzewami oglądał te osobliwości i potęgę natury.
Szerokość doliny wynosiła pół mili angielskiej. Powyżej miejsca, gdzie zatrzymał
się Old
Shatterhand, brzegi schodziły się tak blisko, że rzeka ledwie mogła toczyć swe
brudne, złośliwie
błyskające fale. Poniżej było tak samo. Odległość od jednej cieśniny do drugiej
wynosiła nie
więcej niż milę angielską.
Ponieważ do rzeki wpadały gorące strumienie, posiadała wysoką temperaturę,
zabójczą
dla fauny. Szumiała przy zalesionej ścianie doliny, która była dość stroma,
chociaż dostępna.
Natomiast przeciwległa ściana wznosiła się pionowo w górę. Stanowiła ją czarna,
najeżona
naturalnymi wieżami skała, która zakreślała łuk od jednej cieśniny do drugiej.
Mimo tej
krzywizny dolina nie stawała się wcale szersza, gdyż z ciemnej skały zwisał twór
kamienny,
którego szeroka podstawa sięgała niemal do samego brzegu rzeki
|
WÄ
tki
|