ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Słowo
tworzone było w drodze aglutynacji, prostego sumowania znaczących sylab i
złożone pojęcie, na przykład "poprzednie pastwisko mego małżonka", brzmiało jak
długi ciąg chrapliwych dźwięków, nie przerywanych nawet krótką pauzą. Mowa
nildorów była powolna i zwarta, zawierała niskie wibrujące tony, które Ziemianin
musiał wydobywać z głębi nosa.
Srin'gahar szedł ścieżkami nildorów, a nie starymi utartymi szlakami Kompanii.
Gundersen zmuszony był pochylać się pod nisko zwisającymi gałęziami, a raz
drżąca nikalanga owinęła mu się wokół szyi. Rozerwał ją szybko, bo ten zimny
uścisk był przerażający. Gdy obejrzał się, zobaczył, że liana nabrzmiała z
podniecenia, stała się czerwona i rozdęta - tak nią wstrząsnął dotyk skóry
Ziemianina. Wkrótce wilgotność powietrza w dżungli osiągnąć musiała górną
granicę skali, skraplanie wytworzyło rodzaj deszczu. Było tak parno, iż
Gundersen z trudem oddychał, a po ciele spływały mu strugi potu. Wkrótce
przecięli dawną drogę Kompanii, teraz już tak zarosła, że jeszcze rok i nie
będzie po niej śladu.
Ogromne cielsko nildora często domagało się pokarmu. Co pół godziny zatrzymywali
się, Gundersen zsiadał, a Srin'gahar żuł gałązki krzewów. Widok ten ożywiał
uśpione uprzedzenia Gundersena i niepokoił go do tego stopnia, że starał się nie
patrzeć. Nildor, zupełnie jak słoń, rozwijał trąbę i ogołacał z liści gałązki,
potem jego wielka gęba rozchylała się i niknęła w niej cała wiązka. Potrójnymi
kłami obdzierał kawałki kory na deser. Ogromne szczęki poruszały się
niezmordowanie do przodu i tyłu, rozdrabniały, mełły. My nie wyglądamy wcale
ładniej, przekonywał się Gundersen. Jednakże, demon który w nim siedział,
przeciwstawiał się jego tolerancji i upierał się, że towarzyszący mu nildor to
po prostu zwierzę.
Srin'gahar nie był wylewny. Kiedy Gundersen nic nie mówił - to i nildor milczał.
Gdy Gundersen o coś zapytał, nildor odpowiadał uprzejmie, ale bardzo zwięźle.
Trud podtrzymywania takiej kulejącej konwersacji wyczerpywał Gundersena.
Poddawał się rytmowi kroków tego ogromnego stworzenia znajdując przyjemność w
tym, że bez wysiłku ze swej strony przemierza pełną oparów dżunglę. Nie miał
pojęcia, gdzie jest i nie potrafiłby powiedzieć, czy posuwają się w odpowiednim
kierunku, bowiem drzewa nad głową tworzyły zwarty baldachim skrywający słońce.
Nildor, chcąc się po raz kolejny tego ranka pożywić, zboczył ze ścieżki i
tratując roślinność doszedł do czegoś, co niegdyś było świetnym budynkiem
Kompanii, a teraz - brudną ruderą obrośniętą lianami.
- Czy wiesz, co to za dom, Edmundzie pierwszego urodzenia? - spytał Srin'gahar.
- Nie bardzo sobie przypominam...
- Stacja wężów. Tutaj zbieraliście ich jad. Tak... Teraz pamiętał... Porwane
obrazy tłoczyły się przed oczami. Stare skandale, dawno zapomniane lub
przytłumione, nabrały żywych barw. Te ruiny to stacja wężów? Miejsce jego
grzechów, scena tylu upadków, utraty łaski? Gundersen czuł, że policzki
zaczynają mu pałać. Zsunął się z grzbietu nildora i powlókł w stronę budynku.
Stanął na chwilę przed drzwiami, zaglądając do środka. Tak, tutaj znajdowały się
wiszące rurki i koryta, przez które przepływał wydobyty jad. Całe to wyposażenie
techniczne było wciąż na miejscu, zaniedbane jednak i zniszczone wskutek
wilgoci. A tutaj było wejście dla węży, które znęcone dziwną muzyką nie mogąc
się jej oprzeć, wypełzały z zakamarków w dżungli i tutaj wydobywano z nich jad.
A tu..., a tam...
Rzucił okiem na Srin'gahara. Kolce na grzebieniu nildora były rozdęte: oznaka
napięcia, a być może i dzielonego wstydu. Nildory miały również wspomnienia
łączące się z tym budynkiem. Gundersen wszedł do wnętrza, popychając uchylone
drzwi. Zaskrzypiały zawiasy. Zgrzyt, a potem melodyjny jęk rozległ się po całym
budynku, zamierając przytłumionym echem. Bzzmm... i Gundersen usłyszał gitarę
Jeffa Kurtza. Opadły z niego lata. Miał znowu trzydziestkę i dopiero co przybył
na Świat Holmana. Rozpoczynał praktykę w stacji wężów, a potem został na stałe
zaangażowany. Ileż to plotek krążyło wokół tego miejsca! Tak. Z mroków pamięci
wyłoniła się postać Kurtza. Stał w drzwiach budynku, nieprawdopodobnie wysoki,
najwyższy mężczyzna jakiego Gundersen widział, z wielką, okrągłą, łysą głową i
ogromnymi czarnymi oczami, osadzonymi pod łukami wystających kości. Miał szeroki
uśmiech, w którym odsłaniał białe zęby. Gitara zabrzęczała, a Kurtz powiedział:
- Zobaczysz, jakie to wszystko interesujące, Gundy. Można mieć tutaj
doświadczenia z niczym nieporównywalne. W zeszłym tygodniu pochowaliśmy twego
poprzednika - Bzmm. - Musisz się oczywiście nauczyć utrzymywać dystans pomiędzy
sobą, a tym, co się tu dzieje. To tajemnica zachowania własnej tożsamości w tym
obcym świecie. Trzeba zakreślić linię graniczną wokół siebie, Gundy, i
powiedzieć tej planecie: dotąd możesz się posunąć niszcząc mnie, ale ani kroku
dalej. W przeciwnym razie planeta cię pochłonie i uczyni swą integralną częścią.
Czy mówię jasno?
- Nic nie rozumiem - stwierdzi Gundersen.
- Po jakimś czasie zrozumiesz. - Bzmm. - Chodź obejrzeć nasze węże.
Kurtz był o pięć lat starszy od Gundersena i trzy lata wcześniej przybył na
Świat Holmana. Gundersen znał go ze słyszenia, na długo zanim go spotkał.
Wydawało się, że każdy tu czuł nabożną niemal cześć wobec Kurtza, chociaż był on
tylko pomocnikiem agenta na stacji i nigdy wyżej nie awansował. Po pięciu
minutach Gundersen sądził, że zdołał go rozgryźć: jest on jak spadający, nie do
końca upadły anioł, jak Lucyfer w drodze ku otchłani, jeszcze w zaraniu swego
grzechu. Takiego człowieka nie można obarczyć, póki nie przebył swej drogi i nie
osiągnął ostatecznego stanu, poważną odpowiedzialnością.
Weszli razem do stacji. Kurtz sięgnął po aparat destylacyjny, delikatnie pieścił
rurki i krany. Palce jego były jak odnóża pająka, a ta pieszczota zdumiewająco
nieprzyzwoita. W odległym końcu pokoju stał niski, przysadzisty mężczyzna, o
ciemnych włosach i czarnych brwiach, inspektor Gio Salamone. Kurtz dokonał
ceremonii prezentacji. Salamone uśmiechnął się.
- Szczęściarz z pana - powiedział. - Jak pan to zrobił, że tu pana przydzielono?
- Ktoś zrobił komuś kawał - zasugerował Kurtz.
- Możliwe - zgodził się Gundersen. - Każdy uważa, że bujam, kiedy mówię, że mnie
tu przysłano, chociaż się nie starałem.
- Test niewinności - zamamrotał Kurtz.
- No, skoro pan tu jest - oświadczył Salamone - musi pan poznać podstawowe prawo
życia w punkcie wężów
|
WÄ
tki
|