ďťż

Po orkach, bronowaniach, solach potasowych i saletrzakach zboże runęło ku górze gęstą grzywą, najpierw zielonych źdźbeł, a potem szaropłowych kosmatych kłosów...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Rosło i dojrzewało świetnie. W sierpniu już kosiłem z satysfakcją swoje zboże. Każdej mojej czynności na poletku towarzyszyła Złotoszyjka, kręcąc się obok kosy w jej tylko wiadomych, najczęściej konsumpcyjnych celach. Upał i pogodne dni sprzyjały żniwom. Po kilku dniach należało zwieźć wysuszoną już pszenicę pod dach, ale, niestety, stodoły przecież nie posiadałem. Na domiar złego od rana zaczęło się chmurzyć i deszcz, wisząc w powietrzu, groził zmoczeniem zboża. Ludzie na wsi oszaleli: zaczęli zwozić swoje plony na łeb - na szyję. Żeby doprosić się o zwiezienie kilkudziesięciu snopków i o kącik gdzieś w stodole -nie było mowy. Kto ryzykował zmoknięcie dwudziestu fur, miał pierwszeństwo przed ryzykującym dwadzieścia snopków. Ja jednak nie mogłem dopuścić do tego, by mi pszenica zmokła, a gdyby deszcze się opuściły - zrosła w snopkach. Jąłem się więc jedynej możliwości, jaka mi została: postanowiłem znieść zboże na plecach i umieścić je w obszernym podcieniu budynku. 296 Znoszenie trwało dosyć długo, gdyż na raz zabierałem najwyżej pięć -sześć snopeczków. Pszenica obrodziła, kłosy były ziarniste, ciężkie. „Będzie panu sypała nieźle" - oświadczali sąsiedzi patrząc na moje plonv. Następne dni pokazały, jak moja przezorność była całkowicie na miejscu. Deszcz zaczął padać równo z ułożeniem przeze mnie ostatniego snopka na podcieniu i lał bez przerwy przez cztery dni. Radość jednak moja z genialnego posunięcia nie trwała długo. Zamroczył mi ją przed wieczorem fakt inny - zauważyłem, że nie ma Złotoszyjki. Zacząłem szukać kury na boisku, wokół ścian budynku, wypatrywałem po polu - nie znalazłem jej nigdzie. Jak dotąd odszukanie ptaka nie przedstawiało żadnych trudności. Wystarczyło stanąć na progu frontowych drzwi i zawołać przed siebie w przestrzeń owe umowne, tradycyjne „cip, cip, cip!" Teraz i wielokrotne wołanie nie pomogło. Złotoszyjka przepadła. Zmartwiony stratą zacząłem snuć najrozmaitsze przypuszczenia: kura mogła się udać w kierunku wsi, mogła przekroczyć linię domów, zapuścić się na dalekie łąki, tam ją zaskoczył wieczór, nie zdążyła wrócić przed zmrokiem' na miejsce, więc przyldapnęła w pierwszym lepszym podwórku na noc i (może?) siedzi. Po namyśle poszedłem do wsi i chodząc od domu do domu wypytywałem gospodynie, czy nie widziały wałęsającej się czarnej, dorodnej kury z żółtą szyją- Me, nie widziały żadnej obcej kury. Możliwości odzyskania Złotoszyjki bardzo się zmniejszyły. Cóż jeszcze mogło się jej zdarzyć? Może jednak zapadła na noc gdzieś w krzach, z dala od domów, a rano, skoro świt, odnajdzie drogę i przytelepie się na stare śmieci ku mojej wielkiej radości? Jeśli nie przyjdzie, to istnieje tylko jedna możliwość - kurę ktoś ukradł... - Kto? Kędy?... Ba - na tym polega tajemnica. Kura kręciła się podczas uprzątania z pola pszenicy cały czas po obejściu. Widziałem ją obok budynku, na ścieżce, na boisku, nawet na poletku. Potem zniknęła... Trudno. Giną nie takie rzeczy w czasie wojny i nie w takich warunkach. Jak wielka jednak była moja niewiara w to, by Złotoszyjka zginęła naprawdę, niech świadczy fakt, że przed samym snem wyszedłem na dwór i dokładnie przeszukałem, nie wiem po raz który, cały krzew winorośli. Zdawało mi się bowiem, że kura mogła wrócić o dobrym zmroku i zasiąść na nocleg nie zauważona. Nie było tam jednak nic a nic. 197 Na drugi dzień kura się nie znalazła. Na trzeci to samo. I wtedy przekonałem sam siebie, że Złotoszyjka przepadła naprawdę. W niewiadomy sposób i w nieznanych okolicznościach. Snopki pszemcy na podcieniu przeleżały blisko dwa tygodnie. Przez ten czas ludzie zdołali upchnąć najpilniejsze roboty. Jeden z sąsiadów zgodził się wymłócić maszyną cały zbiór mojej pszemcy i nawet w celu przewiezienia jej do stodoły dał mi konia i wóz drabiniasty. Zajechałem tym wozem obok podcienia i zacząłem układać w drabinkach snopek za snopkiem, snopek za snopkiem. Nagle... kiedy podnosiłem jeden z nich... Nie, nie będę opisywał, com zobaczył i com przeżył. Tam leżała Złotoszyjka. Zduszona, spłaszczona. A obok niej zniesione, jak zwykle, lekkoróżowe, duże jajo. Zakopałem Złotoszyjkę pod winoroślą, na której siadywała przez tyle nocy. Pod Morągiem Wydłużone, niby zastygłe, leniwe rzeki, ciemnoszafirowe, okolone różnymi odcieniami zielem rybne wody mazurskich jezior są prawdziwymi perłami tej ziemi. A rozrzucone między nimi - w lesie, na polach, gdzie natura zdarzyła - niepozorne, maleńkie jak stawki jeziorka, którym dano nieskomplikowaną nazwę oczek - dodają niesłychanego uroku temu krajobrazowi, falistemu, pełnemu zalesionych wzgórz. Ulubionym miejscem moich spacerów było jedno z takich właśnie oczek. Nie należało ono do rozległych. Miało wszystkiego może kilkaset metrów kwadratowych powierzchni. Obrośnięte z trzech stron trzciną brzegi rzeczywiście upodobniały je nieco do ludzkiego oka z oryginalnymi, zielonymi rzęsami, a stosunkowo bliska odległość od zabudowań gospodarczych dodawała mu coś domowego, coś z przytulności ogrodowej sadzawki. Ot - zdawałoby się - bliska domu kałuża, wygodna przede wszystkim dla inwentarza. Tylko ciemny kolor wody i wąski okraj zielonych roślin nad brzegiem zdradzały sporą głębię oczka. Władysław Kantorek objął w swoim czasie po wojnie na pół opustoszałe 199 gospodarstwo po Niemcu, który z rodziną przeniósł się na Zachód. Nadpsuty dach, rozwalone płoty, nadwątlone ściany obór stały się przedmiotem nie tylko nowych zmartwień, ale i ustawicznego wysiłku, żeby naprawić, żeby podeprzeć, żeby usprawnić. Przeniósł się ze „starej ziemi" razem z wszelką żywiną, jaką posiadał: dziećmi, końmi, krowami, owcami, drobiem. Dzień po dniu schodził mu na poznawaniu odmiennych nieco cech tej mazurskiej ziemi
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.