ďťż

Całości grupy dopełniali bracia Olivaresowie i Galisyjczyk Rivas...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jose Llop leżał już, niestety, martwy na ziemi. Nie od razu zdołałem rozpoznać w nieboszczyku naszego wojaka z Majorki, albowiem wystrzał z arkebuza połowy twarzy go był pozbawił. Patrząc na Diega Alatriste, przysiągłbym, że myślami jest w jakiejś innej sferze. Odrzucił był kapelusz i teraz brudne włosy opadały mu bezładnie na uszy i czoło. Nogi rozstawione miał szeroko, jakby w ziemię bretnalami wbite, a cała siła i złość jego skupiły się w oczach, jaśniejących niebezpiecznym żarem pośród czarnego od prochu oblicza. Manewrował bronią nader sprawnie, wyprowadzając śmiertelne pchnięcia, jakby kierowała nim jakaś inna siła wewnątrz jego jestestwa. Zatrzymywał klingi i groty lanc, ciął bez pardonu, a każdą chwilę przerwy pożytkował na to, by ręce opuścić i dać im odrobinę wytchnienia, nim znów do walki je zaprzęgnie, niby sknera, co zapasy energii skąpo wydziela. Przysunąłem się doń bliżej, on wszakże ni jednym drgnieniem twarzy nie zdradził, że mnie rozpoznaje. Wyglądał na kogoś, kto znużony długą drogą, znalazł się hen, na progu piekieł i bije się desperacko, nie rzuciwszy nawet okiem za siebie. Od ściskania rękojeści sztyletu aż mi dłoń zdrętwiała. Nareszcie, zgoła nad sobą nie panując, upuściłem broń, zaraz przeto schyliłem się, by ją podnieść. W tymże momencie kilku Niderlandczyków rzuciło się na nas hurmem, krzycząc jak potępieńcy, zahuczały muszkiety, a nad łbem moim starły się lance, tworząc istną gęstwinę. Czułem, jak wokół mnie padają ludzie, tedy ucapiłem sztylet i nuże się prostować, zmiarkowałem bowiem, że snadź przyszła i dla mnie pora. W tejże chwili coś mnie w głowę łupnęło, dostałem kręćka, a przed oczami cała skier gromada zatańczyła. Omal zmysły do cna postradałem, aliści zacisnąłem rękojeść w garści, gotów wbić ostrze w cokolwiek, co by się nadarzyło - było mi wszystko jedno, byle tylko nie ostać się bez broni. Zaraz potem pomyślałem o macierzy mej i jąłem się modlić. „Ojcze nasz, Gure Aita", mamrotałem pośpiesznie, powtarzając to samo po kastylijsku i baskijsku, otumaniony i niezdolny przypomnieć sobie dalsze słowa. Raptem ktoś wyszarpnął mnie za kaftan spośród walczących i pociągnął jak worek przez trawę, przez martwe i ranne ciała. Zadałem na oślep ze dwa ciosy szty- letem, tusząc, żem popadł w nieprzyjacielskie łapy, lecz oto ów ktoś klepnął mnie dwukrotnie w kark, przetom się uspokoił. Ledwie oczy otwarłem, okazało się, że znajduję się w niewielkim kręgu, przez ubłocone nogi i buty utworzonym, leżę na trawie, a tymczasem gdzieś nad mą głową rozlega się łoskot szczękającej broni: kling, trach, krek, szust, klang - przeraźliwy koncert na żelazo, rozcinaną odzież i ciała, łupane z chrobotem kości i charkot dobywający się z przerzynanych gardzieli, pełen wściekłości, bólu, przerażenia i śmierci. Dalej zasię, poza murem wojska, co nieugięcie broniło naszych sztandarów, taraban dudnił dumnie i wytrwale, zagrzewając do boju starą, nieszczęsną Hiszpanię. - Cofają się!... Równaj i na nich!... Cofają się! Regiment wytrzymał, lubo pierwsze szeregi padły na posterunku, tworząc uformowaną masę martwych ciał, co front batalii stanowiła. Surmy na nowo zagrały, a i warkot tarabanu raźności nabrał, temu ostatniemu coraz więcej nowych bębnów wtórowało, idąc mu z odsieczą, na grobli zasię i wzdłuż traktu od młyna Ruijter wiodącego falowały chorągwie i istny łan pik błyskał, przybyłych z wyczekiwaną pomocą. Cały szwadron włoskich kurt, w jakie odziani byli konni arkebuzerzy, mimo nas przejechał, pozdrowiwszy nas przelotnie, i na schizmatyków ruszył, tamci tedy, solidnie przetrzepani wskutek naszej młócki, nuże rejterować w nieładzie i popłochu, ratunku w pobliskim zagajniku szukając. Takoż i nasi, co wojować jeszcze byli zdolni, jako to pancerni, pikinierzy i muszkieterowie, szarżować jęli na drugą stronę traktu, gdzie właśnie po godnej walce dogorywał waloński regiment Soesta. - Na nich, na nich!... Naprzód, Hiszpanio!... Naprzód! Nasza strona już ogłaszała wiktorię, a ci sami, co przez cały poranek bili się w milczeniu uporczywym, teraz gromko wychwalali Najświętszą Panienkę i Jakuba Apostoła, a tu i ówdzie widać było, jak znużony wiarus broń opuszcza i całuje różaniec względnie medalik. Tarabany głosiły krwawą a bezlitosną masakrę, a w ich takt nasi najpierw dopadli, potem rozgromili wroga, złupili go i ograbili, srogą pobierając zapłatę za naszych zabitych i za ową mordęgę, jaką nam byli od świtu zgotowali. Szyki naszego regimentu wnet się połamały, żołnierze bowiem już za heretykami gonili, dopadając w pierwszej kolejności rannych i maruderów. Niejedną głowę rozłupano, niejedną kończynę oderżnięto, niejedną gardziel rozcięto i raczej się nikt tu z nikim nie cackał - wiedzcie bowiem, waszmościowie, że lubo piechota hiszpańska słynęła z okrucieństwa podczas ataku i obrony, to jeszcze sroższą była, gdy brała się do odwetu. Włosi i Walonowie bynajmniej w tyle nie pozostawali, osobliwie ci ostatni wielki zapał czując do tego, by krew przez ich pobratymców pod sztandarem Soesta przelaną pomścić. Jak okiem sięgnąć, wszędy widać było mężów, co gęsiego biegną, zabijają ile sił, obdzierają licznych rannych i zabitych, tak poszatkowanych, że u niektórych największą nietkniętą częścią ciała okazywało się ucho. Do dzieła owego zabrali się też wespół z całym wojskiem kapitan Alatriste i towarzysze jego, i to tak niezwłocznie, jak tylko możecie sobie, waszmościowie, wyobrazić. Ich śladem podążyłem i ja, nadal oszołomiony rzezią i z guzem wielkości jaja na łbie, ale jak wszyscy wokół darłem się z całych sił. Z pierwszego napotkanego trupa zerwałem osobliwą krótką szpadę, robotę snycerzy z Solingen, po czym swój sztylet schowałem, a nową zdobyczną stalą teutońską jąłem siec każdego wroga, któregom napotkał, dychającego jeszcze czy martwego, jakbym kiszkę krwawą w talarki kroił. Wszystko to było zarazem masakrą, zabawą i szaleństwem, a gdzie wcześniej wrzała bitwa, teraz widziałeś rzeźnię angielskich byczków i jatkę flamandzkich członków. Byli i tacy, co się zgoła nie bronili, jak chociażby gromadka, którą dopadliśmy, jak grzęzła po pas w torfowisku. Urządziliśmy tam rzetelny połów śród kalwinów, zalewając ich potokiem żelaza i siekąc na prawo i lewo, nie bacząc na ich prośby i uniesione błagalnie ręce, aż czarna woda poczerwieniała cała, a psubraty pływały w niej jak śnięte i poszatkowane tuńczyki. Siła wrogów poległo, bo też mieliśmy gdzie ich zabijać, i niejedna gardziel nieprzyjacielska otworem stanęła
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.