ďťż

A tam wisiały długie lekarskie fartuchy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Myślę, że powinnyśmy je sobie pożyczyć. W ten sposób będziemy wyglądać bardziej profesjonalnie, zwłaszcza ja w tej kusej sukience. Dziewczyny wysiadły wreszcie z samochodu i przebiegły do wejścia. Były trochę zaskoczone, gdy okazało się, że do otwarcia drzwi potrzebna jest karta magnetyczna, ale podobnie jak przy bramie nie miały z tym żadnego problemu. Rozległy hol wejściowy był ciemny i opustoszały. Przyjaciółki dały nura do szatni i gdy tylko zamknęły za sobą drzwi, zapaliły światło. Pamięć nie zawiodła Deborah. Istotnie znajdowało się tu mnóstwo białych lekarskich fartuchów, choć niewiele w małych rozmiarach. Szukały przez kilka minut, nim udało im się znaleźć dwa odpowiednie. W kieszeniach ukryły karty magnetyczne, latarki i aparat fotograficzny. Tak wyposażone zgasiły światło i ponownie wynurzyły się w holu. - Będę szła za tobą - szepnęła Joanna. Deborah skinęła głową. Obeszła puste biurko recepcjonistki i ruszyła pogrążonym w mroku korytarzem, mijając z lewej strony przebieralnię dla pacjentek, gdzie półtora roku wcześniej wkładały przed zabiegiem szpitalne narzutki. Jej celem była najbliższa klatka schodowa. Dotarły tam, nikogo nie napotykając. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszały, był odgłos ich własnych kroków. Na schodach obie odetchnęły z ulgą. Wydawało się tu bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni korytarza, w każdym razie dopóki nie zeszły po trzech rzędach schodów i nie otworzyły drzwi pożarowych do mrocznej, wilgotnej piwnicy. - Nie ma światła! - zauważyła Deborah. - Dobrze, że jesteśmy przygotowane. - Wyjęła swoją latarkę i włączyła ją. Joanna zrobiła to samo. Gdy skierowała snop światła w przypominający mauzoleum korytarz piwnicy, gwałtownie wciągnęła powietrze. - O co chodzi? - zapytała Deborah. - Mój Boże! Spójrz na te wszystkie rupiecie! To niesamowite! - odparła Joanna. Omiotła światłem składowisko zepsutych drewnianych foteli na kółkach, powyginanych basenów i połamanych szpitalnych mebli. Staroświecki przenośny aparat rentgenowski z baniastą głowicą wyłaniał się z ciemności niczym rekwizyt ze starego filmu o Frankensteinie. - Nie wspominałam ci o tym? - zapytała Deborah. - Nie! - warknęła ze złością Joanna. - Nie denerwuj się - uspokoiła ją Deborah. - Wygląda na to, że cała reszta budynku jest zawalona najróżniejszymi klamotami z czasów, kiedy był tutaj zakład psychiatryczny i sanatorium dla gruźlików. - Wygląda to upiornie - jęknęła Joanna. - Mogłaś mnie chociaż uprzedzić. - Przepraszam - odparła Deborah. - Ale doktor Donaldson mówiła nam o tym, kiedy byłyśmy tu po raz pierwszy. Powiedziała, że to miejsce przypomina muzeum. Pamiętasz? - Nie! - Trudno. Tak czy inaczej chodźmy. To tylko kupa śmieci. - Deborah ruszyła na północ. Niemal natychmiast korytarz skręcił w prawo, po czym znowu się wygiął. Po obu stronach otwierały się mniejsze, łukowato sklepione przejścia. - Wiesz, dokąd idziesz? - zapytała Joanna. Dreptała tuż za przyjaciółką. - Nie za bardzo - przyznała Deborah. - Zeszłyśmy inną klatką schodową niż ja dzisiaj rano. Ale wiem, że idziemy w dobrym kierunku. - Dlaczego dałam się w to wciągnąć? - mruknęła Joanna. Nagle wydała stłumiony okrzyk. Deborah odwróciła się na pięcie i skierowała latarkę w twarz przyjaciółki. Joanna odwróciła wzrok i zasłoniła się dłonią przed światłem. - Nie świeć mi tym w oczy! - Co się stało, do diabła? - wycedziła Deborah przez zaciśnięte zęby, gdy tylko przekonała się, że Joanna jest cała i zdrowa. - Szczur! - wykrztusiła Joanna. - Widziałam olbrzymiego szczura z czerwonymi oczami, tam za tym starym biurkiem. - Jezu, Joanna! - jęknęła Deborah. - Weź się w garść! To ma być tajna akcja. Próbujemy działać niepostrzeżenie! - Przepraszam. Ta graciarnia działa mi na nerwy. Nic na to nie poradzę. - W każdym razie uspokój się. Wystraszyłaś mnie niemal na śmierć. - Deborah ruszyła dalej, ale zdążyła zrobić ledwie kilka kroków, gdy przyjaciółka szarpnęła ją za ramię. - Co znowu? - warknęła Deborah. - Usłyszałam coś za nami - odparła Joanna. Poświeciła latarką w głąb korytarza. Spodziewała się znów zobaczyć szczura, ale nie dostrzegła nic oprócz rupieci. Po raz pierwszy zwróciła wzrok w górę, ku plątaninie rur i przewodów. - Spędzimy tu całą noc, jeśli będziesz się tak zachowywać - zauważyła Deborah. - W porządku! - burknęła w odpowiedzi Joanna. Po dalszych pięciu minutach wędrówki krętym korytarzem dziewczyny natknęły się na wielki, staroświecki mikser kuchenny, zamontowany na stojaku na kółkach. Urządzenie pokrywała warstwa kurzu. Z misy miksera wystawały rozmaite przybory kuchenne. Pokrywa była odchylona do tyłu i ubijaki sterczały pod kątem czterdziestu pięciu stopni. - Musimy być już blisko - stwierdziła Deborah. - Drzwi, których szukam, były na końcu kuchni, a kuchnia jest już chyba niedaleko. Za następnym zakrętem okazało się, że miała rację. Wkrótce dziewczyny znalazły się w starej kuchni. Przyświecając sobie latarką, Joanna zaglądała w głąb rozdziawionych, zakopconych pieców i wielkich steatytowych zlewów. Światło igrało w górze na wiszących ponad blatem, poczerniałych i wyszczerbionych garnkach i patelniach. - Są - oświadczyła Deborah, wskazując przed siebie. Lśniące, stalowe drzwi wyraźnie odcinały się od mrocznego, obskurnego otoczenia. Ich wypolerowana powierzchnia odbijała większą część światła jej latarki. - Miałaś rację, kiedy mówiłaś, że nie pasują do otoczenia - stwierdziła Joanna. Podeszły bliżej. Deborah, jak poprzednio, przyłożyła ucho do drzwi. - Te same odgłosy, co przedtem - powiedziała. Poleciła przyjaciółce dotknąć dłonią powierzchni. - Ciepłe - zauważyła Joanna. Podała Deborah niebieską kartę Spencera Wingate’a. - Muszą mieć około trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza - orzekła Deborah. Wzięła kartę, ale nie przesunęła jej przez czytnik. - To co, wchodzimy, czy nie? - zapytała wreszcie Joanna. Deborah wciąż wpatrywała się w drzwi. - Oczywiście, że wchodzimy - odparła
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.