ďťż

Przez nasze ekrany przeszedł „Jabberwocky” (1976) – parodia mitologii średniowiecznej; była tu największa w historii kina kupa, zrobiona przez smoka, w postaci...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W kinie tych Anglików absurd został wykorzystany do doraźnego celu interwencyjnego. Ale tematem prawdziwie wielkim, wyrażającym sytuację, życie, los człowieka, stał się w filmach Luisa Bunuela. Był on surrealistą i reprezentował jeden z najważniejszych kierunków, który poddał w wątpliwość dotychczasowe zasady i szukał prawdy w podświadomych instynktach człowieka. U Bunuela raz po raz natykamy się na absurdy, bywa, że wręcz komediowe, na przykład owe towarzystwo na wytwornym przyjęciu, które siedzi przy stole na sedesach klozetowych, prowadząc intelektualną konwersację, zaś jeśli ktoś życzy sobie coś zjeść, udaje się, przeprosiwszy zebranych, do dyskretnego gabineciku, gdzie w zamknięciu otrzymuje przez okienko tacę z kotletem i lampkę wina, co pospiesznie i ze wstydem konsumuje. Bowiem konwencje, powszechnie przyjęte, mogą okazać się niedorzeczne i ich odwrotność może być warta tyle samo co one; czyż połykanie nie jest tak samo naturalne, jak wydzielanie? Ale krytyka obyczajów stanowi tylko uboczny fragment dzieła Buńuela. Przynosi ono rewizję całej cywilizacji: rodziny, społeczeństwa, religii; wykrywa motory podstawowych uczuć, przede wszystkim seksualizmu i miłości. Dzięki Buńuelowi absurd kinowy wszedł, po prostu, do repertuaru kultury naszego stulecia. KINO POLSKIEGO EROTOMANA Jak wygląda erotyzm w kinie polskim? Nieszczęśliwie. Przed wojną panie w filmie prezentowały się godne, nadęte i trudno dostępne; zaś panowie byli arystokratami, kawalerzystami bądź dżentelmenami w białych szalikach i jeśli wreszcie jakaś dziewczyna ich zdobywała, narażała się, że zostanie „Trędowatą”. Po wojnie zaś zapanował nastrój, który krytycy grzecznie nazwali „niemożnością miłości”, a który naukowo można by określić, przepraszam, jako impotencję, zaznaczywszy wszakże usilnie, że jest ona psychiczna, nie fizyczna. Polakowi na ekranie miłość nie wychodziła, najpierw z powodu wojny, bo zaabsorbowany strzelaniem nie miał kiedy nauczyć się, jak zajmować się paniami, następnie z powodu przewrotów społecznych, bo ani plan pięcioletni, ani podziemie opozycyjne nie przygotowywało do pieszczot. Dopiero ostatnio eksplodowała w naszym kinie rozpusta, lecz tak nagła, tak niespodziewana, tak bez przygotowania – czyli, po prostu mechaniczna; wyuzdana, ale bez serca! - że rodacy reagują na nią obojętnie, okiem zimnym i z zaskakującą nieobecnością ducha. W rezultacie, prawdziwy, autentyczny, szczery erotyzm filmowy polski jest – paradoksalnie! – zagraniczny, ratowała go Rita, Marilyn i Brigitte Bardot, słodko po warszawsku spolszczona na „Bardotkę”. Mówiąc skrótowo, w kinie jesteśmy erotomanami z importu. Ta miejscowa, tutejsza kastracja ekranowa związana jest z samymi początkami polskiego kina; dlaczego? Zapewne działała pruderia narodowa, niemożliwa do przezwyciężenia. Skądinąd jest ciekawe, że do tego impasu przyczyniła się też ówczesna technika filmowa: nie było jeszcze taśmy panchromatycznej, jasne oczy wyglądały na puste, włosy blond wychodziły białe; aktorzy o błękitnych tęczówkach, jak na przykład głośny wtedy Iwan 14 Mozżuchin, robili sobie szminką czarne koła wokół oczu i grali z powiekami półprzymkniętymi, co stwarzało modny wówczas styl wytwornego cynika spoglądającego pogardliwie. Z tego względu pierwsze gwiazdy musiały być brunetkami, również u nas: królewska Zofia Batycka – pierwsza polska „Miss Polonia”, która wystąpiła w konkurencji światowej. Pola Negri (pseudonim Apolonii Chałupiec, która była półkrwi Cyganką), Jadwiga Smosarska... Już ten koloryt powodował dystans. Bowiem, jak powiedział Hitchcock, który angażował do swoich thrillerów wyłącznie osoby jasnowłose, „z brunetkami od razu wszystko wiadomo, tymczasem w blondynce jest niepokojąca tajemnica”, zaś nasz główny artysta epoki piłsudczykowskiej, Wojciech Kossak, stwierdzał: „Blondynki są jakby podwójnie kobietami”, i dodawał: „Poza tym, polska słowiańska uroda jest właśnie blond”; stąd malował wyłącznie takie, z ułanem na koniu obok. Otóż ta orientacja „kossakowska” dawała tu niejaką szansę oparcia się na naszej tradycji erotycznej. Obrazy Kossaka, na których dziewczyna podaje kawalerzyście dzban z wodą (bo chyba nie z mlekiem? to by nie były nastrojowe), promieniują niejakim dwuznacznym ciepełkiem, niekoniecznie przyzwoitym. Kossak zresztą posuwał się dalej. Parę lat temu był w antykwariacie „Desy” na MDM w Warszawie obraz (pokazywany klientom na żądanie, dyskretnie w kancelarii) przedstawiający dziewczynę i ułana, którzy, nie mieli na sobie nic (prócz ostróg!), i podobno nawet koń przypatrywał się tej scenie z końskim, zoologicznie widocznym, seksualnym zainteresowaniem. Rzecz tę kupił za wielką gotówkę obywatel amerykański, którego miejscowi bezpieniężni amatorzy starali się zniechęcić, twierdząc, że to falsyfikat. Jeżeli nawet tak było, to przecież rysowała się tu możliwość narodowego erotyzmu, może cokolwiek garnizonowego, ale jednak; „miłość przed bitwą”, niby w „Ostatnim mazurze”: „Jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwoli panna Krysia, młody ułan pyta” (z uzupełnieniem, śpiewanym już tylko w kordegardzie: „Jaka pyta, która pyta, komu pyta stoi? Panna Krysia fest kobita, pyty się nie boi”). Jednak kino wzięło z tej szansy jedynie ułana, i to co najmniej w stopniu dowódcy szwadronu, oraz wyniosłą czarnowłosą piękność, która ulegała wyłącznie miłości na całe życie, i to z partnerem tysiąchektarowym. Pierwszą ważną blondynką była dopiero Magda Bogda, zresztą Czeszka (nazywała się naprawdę Janina Kopaczek), zamężna na zawsze z Adamem Brodziszem o sienkiewiczowskim profilu (ówczesne kalambury: „Brodzisz, ach, Brodzisz, ja umieram, gdy ty wchodzisz” oraz: Gdzie też ty (B)rodzisz? – Tam, gdzie Bógda). Tak więc nawet pojawienie się gwiazd jasnowłosych nie zmniejszyło godnej celebracji męsko-damskiej w kinie polskim. Podobna niedostępność działała, oczywiście, zniechęcająco na panów: kto z nas dostanie się kiedykolwiek na odległość ręki do takiej królowej! Toteż kino nie było wtedy dla nich. Historycy stwierdzają zgodnie, że olbrzymią większość publiczności stanowiły kobiety, i to ze sfer pracujących: „Do kina chodziły krawcowe, stenotypistki, służące, zaś inteligenci filmem pogardzali i producenci dobrze o tym wiedzieli” – pisze Adolf Dymsza, gwiazdor ówczesnej komedii
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.