ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Przyniosłem ofiarę - oświadcza Lurie, podając gospodarzowi butelkę wina.
Isaacs dziękuje mu, ale chyba nie bardzo wie, co zrobić z wi-
nem.
- Czy mogę panu nalać? Pójdę i otworzę. - Wychodzi z pokoju; z kuchni słychać szepty. Isaacs wraca. - Zdaje się, że gdzieś zapodzialiśmy korkociąg. Ale Dezzy pożyczy od sąsiadów.
Abstynenci, to jasne. Powinien był przewidzieć. Skąpy, drob-nomieszczański domek, gospodarny, rozsądny. Auto umyte, trawnik przystrzyżony, oszczędności w banku. Cala energia skoncentrowana na tym, żeby wyprawić w pomyślną przyszłość dwie drogocenne córki: bystrą Melanie, która hołubi teatralne ambicje; i Desiree, tę piękność.
Wspomina, jak Melanie w pierwszy wieczór bliższej z nim znajomości siedziała obok niego na kanapie, pijąc kawę z naparstkiem whisky, która w jego zamyśle miała ją - jak sam to z pewnym ociąganiem nazywa - zwilżyć. Jej zgrabne, drobne ciało; seksowne ubranie; oczy błyszczące z podniecenia. Zapuściła się w las, w którym grasuje dziki wilk.
Piękna Desiree wchodzi, niosąc butelkę i korkociąg. Podchodząc do mężczyzn, na moment przystaje z wahaniem, zdając sobie sprawę, że powinna jakoś się przywitać.
- Tato? - mamrocze, odrobinę zbita z tropu, wysuwając przed siebie rękę, w której trzyma butelkę.
A zatem dowiedziała się, kim jest przybysz. Rozmawiali o nim, może nawet doszło do scysji z powodu niepożądanego gościa, którego imieniem jest ciemność.
Ojciec mocno chwycił ją za rękę.
- Desiree - mówi. - To jest pan Lurie.
193
- Jak się masz, Desiree.
Dziewczynka odgarnia włosy z twarzy. Spotyka się z nim spojrzeniem, wciąż jeszcze zakłopotana, ale silniejsza, odkąd ojciec wziął ją pod skrzydło.
- Dzień dobry - szepcze, a on myśli: Mój Boże, mój Boże! Ona zaś nie potrafi ukryć przed nim, co przemyka jej przez
głowę: Więc to jest ten facet, przy którym moja siostra się rozebrała! Więc to z nim robiła tę rzecz! Z tym starym dziadem!
Jadalnia mieści się w osobnym pokoiku z okienkiem do kuchni. Na stole cztery nakrycia z najlepszymi sztućcami; płoną świece.
- Siadajmy, siadajmy! - zaprasza Isaacs. Żona wciąż się nie pokazuje. - Przepraszam na chwilę.
Znika w kuchni. Lurie zostaje sam na sam z Desiree, twarzą w twarz przy stole. Dziewczynka zwiesza głowę, już nie taka odważna.
Po chwili wchodzą oboje rodzice. Lurie wstaje.
- Jeszcze nie zna pan mojej żony. Doreen, to nasz gość, pan Lurie.
- Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć u siebie w domu. Pani Isaacs jest niska i już trochę korpulentna, tak jak wiele
kobiet koło czterdziestki; nogi ma pałąkowate, więc chodzi lekko rozkołysanym krokiem. Ale Lurie natychmiast rozumie, skąd wzięła się uroda jej córek. Ich matka musiała być za młodu prawdziwą pięknością.
Kobieta ma niewzruszoną minę, unika wzroku gościa, ale odpowiada leciutkim skinieniem głowy. Posłuszna; dobra żona i pomocnica. I będziecie jako jedno ciało." Czy córki wdadzą się w nią?
- Desiree - komenderuje matka. - Chodź i pomóż mi podać do stołu.
Dziecko z ulgą zsuwa się z krzesła.
194
- Panie Isaacs, robię tylko zamieszanie w pańskim domu -stwierdza Lurie. - To miło, że mnie pan zaprosił, bardzo jestem wdzięczny, ale lepiej już pójdę.
Isaacs odpowiada uśmiechem, w którym ku zaskoczeniu Lu-riego widać promyk wesołości.
- Niech pan siada, niech pan siada! Uda nam się! Poradzimy sobie! - Pochyla się w stronę gościa. - Musi pan być silny!
Desiree i jej matka wracają, niosąc potrawy: kurczaka w bulgocącej duszeninie z pomidorów, nad którą unosi się aromat imbiru i kminu, ryż oraz cały zestaw sałatek i marynat. Właśnie takie jedzenie, jakiego najbardziej mu brakowało u Lucy.
Butelkę wina stawiają przed gościem wraz z jednym jedynym kieliszkiem.
- Czy tylko ja będę pił? - pyta Lurie.
- Proszę - mówi Isaacs. - Niech się pan częstuje.
Lurie nalewa sobie kieliszek. Nie lubi słodkich win, kupił Late Harvest, bo wyobrażał sobie, że utrafi w gust gospodarzy. No cóż, tym gorzej dla niego.
Trzeba jeszcze przebrnąć przez modlitwę. Isaacsowie biorą się za ręce; Lurie nie ma wyboru: też musi wyciągnąć lewą rękę do ojca dziewczyny, prawą do matki.
- Oby Pan pozwolił nam odczuć szczerą wdzięczność za dary, które wkrótce otrzymamy - mówi Isaacs.
-Amen - odpowiadają żona i córka. David Lurie także mamrocze amen" i puszcza dwie dłonie: chłodną jak jedwab dłoń ojca i drobną, pulchną, ciepłą od pracy dłoń matki.
Pani Isaacs rozdziela porcje.
- Proszę uważać, gorące - mówi, nakładając na talerz Lurie-mu. Przez resztę wieczoru ani razu się do niego nie odezwie.
David stara się wywiązywać z roli gościa, prowadzić zajmującą rozmowę, wypełniać chwile milczenia. Opowiada o Lucy, o psim pensjonacie, o pasiece i o planowanym sadzie, o tym, jak
195
w każdą sobotę rano jeździ na targ. Wspomina o napadzie, ale w złagodzonej wersji, przyznając tylko, że skradziono mu samochód. Mówi o Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami, ale nie o szpitalnym krematorium ani o swoich kradzionych popołudniach z Bev Shaw.
Sklecona w ten sposób historia rozwija się bez jakichkolwiek cieni. Wiejskie życie w całej swojej idiotycznej prostocie. Jakże chciałby, żeby to była prawda! Znużyły go już cienie, komplikacje, skomplikowani ludzie. Kocha córkę, ale nieraz żałuje, że nie jest prostsza - prostsza, bardziej uporządkowana. Mężczyzna, który ją zgwałcił, przywódca bandy, był właśnie taki. Jak ostrze tnące wiatr.
Przez chwilę widzi samego siebie rozciągniętego na stole operacyjnym. Błyska skalpel; rozcinają go od gardła aż po krocze; widzi to wszystko, ale nie czuje bólu
|
WÄ
tki
|