ďťż

Na brzegu tego naczynia, zwiesiwszy jedną nogę, siedział obna- żony Satyr...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na prawo od niego, też na skraju naczynia, leżała rozpłaszczona jaszczurka, a Satyr na wpół obrócony patrzał na nią. — Ze wszystkimi swoimi różkami i kopytkami jest zbyt zgrabny jak na Satyra — powiedziałem. — A kompozycja w guście scenki rodzajowej. Ogólnie rzecz biorąc — surowe. — Patrzcie no! — powiedział Dżabża. — Zna się. Wziął ode mnie rysunek, zaśmiał się — Łakost mu pewnie przedtem go nie pokazywał — a potem rzucił deseczkę znów mnie. Popatrzyłem i zrozumiałem, że Satyr to ja. Co za dziwy! Można było pomyśleć, że ktoś widział, jak wtedy, jeszcze latem, rozmawiałem z jaszczurką na nabrzeżu. Ale nabrzeże sprawiało wrażenie pustego. Trzeba było fenomenalnej pamię- ci, żeby tak przypadkowo przechodnia utrwalić i jeszcze wpaść na pomysł, żeby go rozebrać. I te rogi, i kopyta... 140 — A skąd taki pomysł? — pozwoliłem sobie na zdziwienie. — Zwyczajnie. Mam odpowiedni kawałek porfi- rytu, szarego, z liliowobrązowym odcieniem. Dam do obróbki z grubsza według szkicu, a resztę zrobię już sam. — Po co? — Dla Ul na szpilki. Dziewczyna cierpi na sno- bizm, każdy grzebyczek musi mieć ręcznej roboty. — Rozpieściliście dziecko. — To on tak pobłaża — Łakost wskazał na Dżabżę. Ten się tylko uśmiechnął. — No a gdzież jest Ul? — Wezwana. Wypadek drobny, dałby radę i ro- bot, ale ludzie stchórzyli: są pierwszy raz w górach, więc potrzebują człowieka. Przypomniałem sobie, jak grzebałem się na dnie lodowego rowu i zrozumiałem, że w moim przypad- ku tym bardziej nie był potrzebny człowiek, wystar- czyło posłać robota. — Sami wezwali pomoc? — Nie, wiedzieliśmy, że ścieżka wkrótce się oberwie, a za nimi z tyłu zasypało ją. Na ścieżce zaś pięć osób, sami malcy. 111 poleciała obetrzeć im nosy. — To znaczy, że nieustannie obserwujecie każdy kilometr rezerwatu? — Po pierwsze nie my, tylko sygnalizatory. Kiedy tylko sygnalizator wyczuje coś niedobrego, podnosi alarm. Tak było z lawiną w czasie twojego ostatnie- go pobytu u nas. — Czy sygnalizatory się nie spóźniają? — Wszystko, co wtedy słyszałeś, było przekaza- ne, zanim lawina przykryła ludzi. Jeszcze się posu- wała, a myśmy już lecieli. Dlatego o koordynatach i grubości masy śnieżnej dowiadujemy się już w mobilu. Po drugie, każdy kilometr jest penetrowany przez obserwatorów, oni obliczają stan dróg, lo- dowców, masywów śnieżnych i tym podobnie. Syg- nalizatory są przymocowane do ludzi. Kiedy tylko człowiek przekroczy granicę rezerwatu, przyczepia się do niego sygnalizator. To jego Anioł Stróż. — Coś podobnego... — A cóż? Trzeba się pokazać od najlepszej strony. Zostawiliśmy Łakosta nad jego pseudoantyczny- mi wprawkami i poszliśmy z Dżabżą do sali obser- wacyjnej. Znajdowała się o piętro wyżej i zajmowała cały wierzchołek góry, tak że sufit wspinał się stożkiem wzwyż. Ściany były ogromnym ekranem, to rozpadającym się na oddzielne fragmenty, to zlewającym się w jedną panoramę. Jakieś skrzynecz- ki pełzały wzdłuż ściany, wznosząc się na cienkich metalowych łapkach lub zawisając w powietrzu — przedzierały się jedna przez drugą, dotykając same- go ekranu. Były to prawdopodobnie owe sygnaliza- tory. — A oto i 111 — powiedział Dżabża podprowa- dzając mnie do mętnoniebieskiego ekranu. Sześć ciemnych figurek posuwało się po zupełnie gład- kiej, zdawałoby się, ścianie. Półka skalna była nie- widoczna. — Idzie pierwsza? — Nie, na końcu. Zła widoczność, to już granica kwadratów. — Czy to daleko stąd? Dżabża zrobił coś ze skrzyneczką wiszącą przed tym ekranem. „Dwieście sześćdziesiąt cztery kilometry" — głos rozległ się gdzieś z góry. Bardzo przypominał piękny baryton Dżabży. Jasne, nie każdy sygnalizator może mieć własny dyktonadajnik, byłoby to zbyt skompli- kowane. — Centrum ma pewnie bardzo dużo równoleg- łych kanałów — powiedziałem na wpół pytająco. — No pewnie. Niedawno gruntownie je przebu- dowano, stacja przecież powstała trzysta lat temu, wiele urządzeń już się do niczego nie nadaje. I jest ciasno. r — W dzieciństwie wybieraliśmy się w Himalaje, ale musiałem się przygotowywać do lotów — wtrą- ciłem mimochodem. Dżabża zamachał rękami. — Też mi góry! Mówią, że na Everest od pod- nóża aż do wierzchołka biegną schody z poręczami. Tam takich stacji, jak ta, jest ze dwadzieścia, ojej! Sanatoria i domy rozrywkowe na każdym kroku, wysokogórskie teatry i cyrki. To nie jest rezerwat, to bajzel. Był pierwszym, który zaczęto zagospoda- rowywać, kiedy ludzie z Europy i Ameryki po- wędrowali na nowe pastwiska. Całe trzy stulecia, gdy zagospodarowywano planetę Mars, a Europa oczyszczała się z osadów aktywnych i trwał de- montaż wszystkich przedsiębiorstw przemysłowych, kiedy miasta uwalniały się od spalin i transportu, a fanatycy starożytności, w rodzaju Łakosta, nosili się z myślą zrekonstruowania każdego miasta w jego własnym architektonicznym stylu — Rezer- wat Szwajcarski był pustynią. Dobrze, że jakiś poczciwiec wpadł na pomysł i na wpuszczał tu wiel- kiego zwierza, po parze czystej rasy i nieczystej. Mówią, że w ciągu tego czasu pojawiły się tu nawet szablistozębe tygrysy. Nie spotkałem ich, ale prawie w to wierzę. A kiedy Europę na nowo odkryto, trzeba było utworzyć tu stację na wzór Himalajów, Kilimandżaro, południowoamerykań- skiego „Pląta" i „Spokojnego" na Antarktydzie. Ale żadnych już zbytków i kurortów. Schroniska o komforcie z epoki kamienia. Jeśliś maminsyn- kiem, to wal w Himalaje. Samych kolejek górskich jest tam tyle, że ich długości starczyłoby od Ziemi do Księżyca. On mówił, a ja wciąż patrzałem i patrzałem na sześć ciemnych kreseczek posuwających się wzdłuż jasnoszarej ściany. Jak Dżabża poznał, która z nich 111? Patrzałem wciąż i nie mogłem odgadnąć. Dla mnie były wszystkie jednakowe. — Chodźmy na dół — powiedział Dżabża i nie- 143 bawcm znaleźliśmy się w łagodnie zaokrąglającym się korytarzu. — To jest nasza kuchnia; zresztą już tu byłeś. Największa świętość. Mój szef-kucharz to typ wyjąt- kowo delikatnej budowy. Trzy lata go trenowałem niezależnie od tego, co miał ustalone w programie. I Łakost z Tuanem namęczyli się z nim niemało. — Wiem -— powiedziałem. — Także przez to przeszedłem. Pewnie, największymi smakoszami by- li przeorowie klasztorów. — Byliby głupcami, gdyby było inaczej. — Nie było, cóż mieliby innego do roboty? — Miałeś dobrego kucharza na boi? — Żadnego nie miałem. Nie przychodziło mi to nawet do głowy. A konserwy wszystkie były świeże, sami je przywieźliśmy. — Konserwy! W tym wypadku stanowczo bym się powiesił. Drepczmy dalej. To nasz gościnny na współczesną modłę. Nic ciekawego. Rzeczywiście, nic ciekawego
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.