ďťż

Wydaje się, że są o tym głęboko przekonani...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tak więc nasza Kraina - Dales - nie jest ich ostatecznym celem... ale to... - zatoczyłem ręką łuk wskazując na łąkę, gdzie staliśmy. Bransoleta ponownie zabłysła. - Wasza kraina i być może ci, którzy są twymi krewnymi. Z jego gardła wydobył się dźwięk podobny do prychnięcia dzikiego kota. Wskazał teraz na bransoletę. - Skąd to masz? - zapytał. - Znalazłem w strumieniu - w Dales. Uśmiechnął się, jego uśmiech przypominał grymas kota, chociaż zęby nie różniły się od moich. - A skąd masz to? - tym razem wskazywał na moje kopyta. Odpowiedziałem spokojnie. - Dziedzictwo... albo przekleństwo. Różnie o tym mówią. Ponownie popatrzył na mnie przymrużonymi oczyma. Gdy przemówił, jego głos był łagodniejszy. - Wydaje mi się, że znalazłeś kogoś, kto wysłucha twojego przesłania - lub będzie chciał wysłuchać po naradzie. Twoje zwierzęta - spojrzał na przerażone pustynne konie - nie mogą jechać naszym śladem. Umarłyby z trwogi, gdyby zbliżył się do nich ktoś z moich ludzi. Pojadę do mego przełożonego. Jeżeli będzie chciał się tobą zobaczyć, wtedy powrócę... człowieku z Dales. Wskazał teraz na północ. - Tam jest woda i dobre pastwisko. Jeśli chcesz, rozbij obóz, i zaczekaj. - Zawrócił konia, potem odwrócił się i spojrzał przez ramię. - Jestem Herrel. Byłem zdumiony. Moi ludzie mocno wierzą, że niebezpiecznie jest podawać swoje imię nieznajomym - imię jest częścią istnienia, można przez nie wpłynąć na osobę, której zostało nadane. Ten nieznajomy okazał mi ogromne zaufanie. Odpowiedziałem szybko. - Nazywam się Kerovan. - Nie podałem żadnego tytułu, żadnego już nie miałem. Wykonał gest pożegnania i odjechał nie oglądając się. Poprowadziłem moje wierzchowce na wskazane miejsce. Nie musiałem długo czekać, Herrel powrócił z towarzyszem, na którego hełmie widniał orzeł z na wpół rozpostartymi skrzydłami, w okrywającą jego konia kapę zostały wplecione orle pióra. Siedział w milczeniu na koniu, podczas gdy Herrel poinformował mnie, że jego władca chce ze mną rozmawiać. Po chwili drugi jeździec wbił w ziemię cztery różdżki ozdobione piórami i futrem. Herrel powiedział, że będą one służyły za ogrodzenie pastwiska dla moich wierzchowców. Ja miałem udać się piechotą. Tak więc wyruszyłem pomiędzy dwoma jeźdźcami niczym więzień i razem zanurzyliśmy się w cieniu ponurego lasu. Ręce trzymałem z daleka od włożonego do pochwy miecza. Od tej chwili musiałem być w dwójnasób ostrożny, chociaż u tych dwóch mężczyzn nie wyczuwałem niechęci wywołanej moim wyglądem, tak jak nieraz zdarzało się to w obozowisku Imgry'ego. Wśród pierwszych drzew pojawiła się wąska ścieżka, wystarczająca dla pojedynczego jeźdźca i tak głęboko wydeptana, że można ją było uważać za bardzo stary szlak. Na szczęście moje kopyta nie były już ukryte w butach. Po długiej jeździe z chęcią rozprostowałem nogi. Do głowy uderzały liczne leśne aromaty. Głęboko wciągnąłem powietrze i poczułem, że po raz pierwszy od chwili wkroczenia na tereny Ziem Spustoszonych czuję się lekki i wypoczęty. Wrażenie wywarł na mnie panujący tutaj spokój, poza naszą cicho poruszającą się trójką nie było widać żadnych oznak życia. Końskie kopyta stukały głucho. Po gałęziach nie skakały żadne ptaki, nie zauważyłem także najmniejszych śladów zwierzyny. Zieleń była bardzo ciemna, nigdzie indziej nie spotkałem drzew o tak grubych pniach. Korę miały czarną, o głębokim wyraźnym rysunku. Droga była kręta, bardzo często szerokim łukiem omijała nagle wyrastające na naszej drodze ogromne drzewa. Nie potrafiłem określić, jak długo wędrowaliśmy. Owe dziwnie ubarwione konie poruszały się stępa, podczas gdy wokół nas gęstniała cisza, a światło stawało się coraz bledsze. Dwukrotnie minęliśmy ustawione pionowo głazy - nie były to formy naturalne, ale specjalnie ustawione punkty orientacyjne. Ich górne fragmenty zostały wyrzeźbione z diabelską umiejętnością - mówię "diabelską", ponieważ stworzone rzeźby były koszmarne. Jedną z nich była głowa czy raczej czaszka, z której wyrastał ogromny, grożący przechodniowi dziób. Był lekko rozchylony, jak gdyby za chwilę ptak miał nim chwycić nie spodziewającego się niczego wędrowca. W rzeźbie było także coś z długonosego oślizgłego gada. Dziury zastępujące oczy były tak głębokie, że nie sposób było zauważyć, czy osadzono w nich jakieś klejnoty (przy braku światła i tak nie mogłyby zabłysnąć). Wiem tylko, że spoglądały na mnie krwawe oczodoły pełne bezwzględnego okrucieństwa. Moi towarzysze nawet nie spojrzeli w kierunku owych strażników. Nic zwrócili także uwagi na kolejną mijaną przez nas rzeźbę. Podczas gdy pierwsza miała coś na kształt dzioba, ta przypominała czaszkę człowieka. Rzeźba była o wiele dokładniej wykonana, jakby proces gnicia ciała był bardziej zaawansowany. Na policzkach i brodzie zobaczyłem pasma przegniłej skóry, nosa prawie nie było, a w oczach błyszczały złote ognie. Nie zapytałem się, co przedstawiały. Nie chciałem, aby moi towarzysze domyślili się, że w tym dziwnym lesie widzę coś niespotykanego. Byłem zbyt dumny, żeby pokazać po sobie zdziwienie, nie pozwalała na to ambicja, za którą chroniłem się jak za tarczą. Gdy czaszki pozostały jakieś pięć zakrętów za nami, Herrel pochylił się do przodu i zatoczył ręką szeroki łuk. Rozwarła się zapora z gałęzi
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.