ďťż

W owe dawne czasy z wdzięczności za taką egzaltację, Tytus grzmotnąłby go w brzuch...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
I teraz coś ciągnęło go do tego starego odruchu. Miał co najmniej ochotę powiedzieć mu coś złośliwego. Lecz na to nie było już czasu. Ciężko obładowana kareta podjechała bliżej i stanęła. Otworzono drzwiczki i wysiadł z niej książę. Zanim zdążyli się przywitać, liczni goście z innych powozów wtłoczyli się między nich obu. Jeden przez drugiego wykrzykiwali co najmniej w pięciu językach. Było tam kilku krewnych, starzy przyjaciele i dawni sekundanci Tytusa. Wszyscy współdziałali w ostatnich staraniach księcia. Ściskali Tytusa i obracali go wokoło z hałasem. Pan Tytus dawał się ściskać, to opę- i dzał się im z uśmiechem i bacznie oglądał przyjaciela. Za-\ uważył, że nie zmienił się prawie. Powiedzmy tu mimochodem, że choć nieco starszy odeń, wyglądał — jak i dawniej — szczególnie młodo. Dziś oczy jego, zmrużone zawsze, zasłonięte po-jwiekami, mierzyły coś w dali. Rzadko otwierały się w całej pełni. Gdy się otworzyły na chwilę, okazywało się, że są szczególnie duże, ciężkie, nieruchome i zdziwione, błyszczące, chciałoby się powiedzieć charakterystycznie południowe. Pan Tytus dostrzegł jednak, że przejaśniały nieco i blask ich zszarzał. Jak dawniej tak i teraz lekki uśmiech nie schodził z twarzy księcia. I w całej postaci młodość łączyła się z powagą. Szczególnie sposób w jaki odrzucał głowę w tył podczas rozmowy sprawiał wrażenie oddalania czy namaszczenia. — God bless you, Ti — powiedział sucho i cicho. — Thanks, my.boy — powiedział Tytus jeszcze ciszej. Podali sobie ręce. Potem wszyscy jakoś umilkli. — Chodźmy do domu — zadecydował Dyzio rozlewnie. Do domu było niedaleko. Wszyscy szli piechotą, a pojazdy jechały powoli z tyłu. Tylko służba przyjezdna wysforowała się naprzód. Dom poweselał w jednej chwili. Znikło gdzieś czające się milczenie pełne zduszonego szeptania. Pochowały się upiory. Wesołość Tytusa spotęgowała się do pijaności. Patrzył na księcia z przerażeniem podziwu i szczęścia: że istnieje świat najdroższy, skoncentrowany w tej postaci jedynej, na tak małej przestrzeni! Że nie rozwiał się, nie rozprószył. Gdy wszyscy zajęci byli kwaterowaniem się, książę usiadł w bocznym saloniku na fotelu. Tymczasem wniesiono z karety wannę i już przygotowywano dlań kąpiel. Książę odrzucił głowę, odpoczywał przymknąwszy oczy. Szeptał coś sobie. Zdawało się Tytusowi, że było w jego postaci, w jego wyrazie jednak coś innego niż dawniej. Gdy tak wpół leżał, wpół siedział na fotelu, przypominał duchownego, który ma spełnić jakąś czynność uświęcającą. To znów majestatyczną wielką damę, taką jak opisuje poeta Verlaine, której sama obecność wzywa, by upaść na kolana. Pan Tytus oglądał go stojąc w kącie jadalni, nie widziany przez księcia. Tymczasem słu żacy oznajmił, że kąpiel gotowa. Książę wstał, sprężystym, szybkim krokiem przeszedł przez pokoje. T 168 Barwinkowy wianek Stara przyjaźń 169 i GIORGIU — MISTER GRASS Dla kronik i dla mierników bukowińskich było rzeczą waż[ ną, że książę pochodził w prostej linii od ostatnich cesarzy bizantyjskich. Po ojcu był właściwie Grekiem. Lud nazywał gjj cesarski książę. Matka jego była Polką z Besarabii. Była sioj-strą matki Tytusa i Dyzia. Obie rodziny liczyły się do naj-znaczniejszych w obu krajach bliskich przestrzennie, a tak dalekich duchowo, na Besarabii i na Bukowinie. W dzieciństwie i we wczesnej młodości chłopcy często bywali razem. Różnili się niezmiernie. Giorgiu — takie było imię księcia — był delikatny, słaby. Wyglądał tak jakby go wciąż noszono na rękach, jakby mu nie dano dotknąć ziemi. Opleciono go zarówno pieszczotami jak i regułami, przepisami. Od wczesnego dzieciństwa zawsze poprawny, akuratny, brał dosłownie pouczenia i- mierniki wychowawcze. Opowiadano o nim następujące wspomnienie. Gdy jako kilkoletni chłopczyna rozbił sobie raz głowę do krwi, na przemian płakał zacisnąwszy usta, to śmiał się wśród rzęśnych łez. A gdy pieszczono go i pocieszano: „cicho, nie płacz, nie płacz, dziecko" — wykrzykiwał wśród łkania: „ja rycerz, ja nie płaczę, ja się śmieję. Łez nie pokażę." I uciekł na pół dnia z domu. Chłopcy z Panki, Tytus i Dyzio byli natomiast zdrowi, rubaszni, zbyt samodzielni. Zasada podług której ich wychowano polegała na tym, aby broń Boże, nie popsuć ich „dobrej natury". Wierzyli w nią rodzice. Wyrośli z nich rozhukani ryzykanci. Dobra natura wybujała więc sobie w całej okazałości. Imponowali Giorgiowi niemało. Na razie nie mógł w niczym im nadążyć, zwłaszcza że jednocześnie starał się być wierny licznym i przesadnie dokładnym przepisom swej mamy. Co oni jednak brali w rozpędzie i z amatorstwa, i siłą fizyczną, to Giorgiu nadrabiał ćwiczeniem, wprawą i niestrudzoną wytrwałością. Czy to było łażenie po drzewach, czy skakanie, jazda konna, pływanie czy strzelanie. Chłopcy narażali go niejednokrotnie na prawdziwe niebezpieczeństwa, co więcej skłaniali go wprost by szukać niebezpieczeństw. Te sprawy nie psuły ich przyjaźni, bo Giorgiu po koleżeńsku' ukrywał je jakoś przed rodzicami. A jednak od młodości przyjaźń jego z chłopcami z Panki, zwłaszcza z Tytusem, który nadawał ton we wszystkim, była wystawiona na niejedną próbę przykrą. Tytus sam przyznawał później, że nieraz krzywdził małego i mniej wyrośniętego Giorgiu, a Dyzio chociaż nieraz brał go w obronę, zawojowany przez Tytusa ulegał jego przewadze. Nieraz gdy Giorgiu z trudnością wstrzymywał łzy, gdy już było widoczne, że go skrzywdzono, Tytus wykrzykiwał szyderczo, nielojalnie i z bezlitosną złością: „Ty cacany Giorgiu! Ty konfituro, lukrecjo nudna! Ty wstrętny maminsynku!" Później spotkali się w szkole ojców Jezuitów. Tytus jako najsilniejszy i najodważniejszy w klasie zadeklarował się jako obrońca Giorgia. Ale po niedługim czasie nielojalnie rozpowszechnił przezwisko: „maminsynek, legumina". Te nazwy przylgnęły na długo do Giorgia. Nie wiadomo co odczuwał, bo nie przejawiał niezadowolenia. Lecz się okazało po niedługim czasie, że maminsynek lepiej pływa, lepiej skacze i o wiele lepiej strzela od swego protektora. Nie ustępuje mu nawet w jeździe konnej, a przewyższa go, jak zresztą całą klasę, we wszystkich grach i naukach. Giorgiu zwyciężał przepraszającym uśmiechem. Po jego zwycięstwach Tytus chwalił go głośno lecz protekcjonalnie: „Ha, dobrze, dobrze, maminsynek postawił się." Giorgiu jednak nie był uznany za współzawodnika Tytusa ani zresztą sam nie chciał uważać się za takiego. Zapewne przez to wszystko nabierał powoli hartu całkiem innej próby. Uważał za swój obowiązek, by robiąc wszystko jak najlepiej, lekceważyć po trosze przynajmniej zewnętrznie swoje osiągnięcia. Znosił wszystko bez śladu, gładko, był dalej nie-zmącenie poprawnym. Nikomu z kolegów nie imponowała właściwie ani odwaga ani sprawność Giorgia, ani tym mniej jego cierpliwość
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.