Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie wiem, kiedy
zrobiłem z tym wężem, co trzeba było zrobić... Gaz syczał, drapał w gardło, ale szum ognia w
ładowni cichł, cichły i łomotania w szot. Zgasł pożar, Junkersy odleciały. Dopłynęli¶my do
Murmańska... Justyn umilkł. Szli¶my w tę deszczow± zawieruchę w kierunku miasta. Melchior
człapał obok, na przyczepkę. Także milczał. – Dostałem odznaczenie, nigdy go nie
przypi±łem, zawsze my¶lałem, że to za Marysia – powiedział Justyn tuż przed tramwajowym
przystankiem. Zwolnił, zasapał się jeszcze bardziej. – Przeczytałem w gazecie, że przycumowali
ten statek na złomowym nabrzeżu, będzie pożegnanie i zaczn± go krajać palnikami na
szmelc... Co¶ mnie przygoniło, ale strażnik nie wpu¶cił. Pyta, co ja za jeden, mówię że emeryt,
a on: – To czego pan szuka w porcie jak emeryt? – Kiwn±ł stary ręk±, wspi±ł się na stopień
tramwaju i pojechał do domu. Wiatr wzmagał się. Daleko między dwoma na pół rozebranymi
wrakami okrętów czerniała sylwetka parowca, gasły w nim ostatnie ¶wiatła. Melchior
walczył z gasn±cym płomykiem zapalniczki, który nie chciał przeskoczyć na mojego
papierosa. W końcu każdy z nas zapalił sam sobie. Noc spędziłem u niego w hotelu. Butelka
whisky starczyła nam do godziny drugiej, potem już gadali¶my o suchym pysku.
Melchior zainteresował się też tymi z „Parsenty”. Wertowali¶my relacje prasowe, ogl±dali¶my
rysunki i zdjęcia. Miał z tej sprawy napisać spory reportaż. Kiedy już ¶witało, opowie
91
działem mu dla zmiany nastroju o Prokopie zwanym także Agraw±, który, gdy na statek mustrowali
nowi, stał na burcie i przygl±dał się każdemu z osobna. Miarkował, czy maj± morsk±
duszę. Nie lubił, gdy na „Murenę” zapędził się m±drala, niedowiarek. Historie jego były żywe,
zmieniało się w nich raz to, raz owo. Gdy więc mędrek złapawszy Prokopa na łgarstwie
robił oko, ten powiadał: – Jaki¶ ty, Felo, głupi, nic nie rozumiesz... – po czym kiwał z żalem
głow± i powracał do przerwanego w±tku.
Pod koniec każdego rejsu Prokop zerkał na zebranych, ciskał za siebie niedopałek papierosa
i mówił:
– Schodzę z tego pudła – nowi wybałuszali oczy – Prokop nigdy przedtem takich rzeczy
nie mówił. – Schodzę – powtarzał, potem następowało milczenie, a on zaczynał nagle głosem
mocnym, prawie zaczepnym: – O Santa Corso Tornado słyszeli¶cie? – Nikt nie słyszał o
Santa Corso Tornado. – Santa Corso Tornado leży na Pacyfiku... – wyja¶niał Prokop – rafy i...
i co¶ jeszcze... – znacz±co mrugał do najgłupszego praktykanta, po czym pytał: – Nie wypaplesz?
– Nie! – brzmiała niezawodnie odpowiedĽ.
– Rano już było – zaczynał Prokop, oci±gaj±c się, jakby z oporem – woda kotłowała się po
nocnym sztormie, fala biegła od południa, pełna, tłusta i jeszcze mocna. Na kutrze byłem za
szypra, przesztormowałem noc, nadbudówkę miałem skrzywion±, grzywacze j± ruszyły.
DĽwigarek w rogu pękł, deski dębowe postrzępiły się na brzegach, szkła wybite. Kuter kaczkował
tyłkiem na falach, rył się w morzu głęboko. Dwóch ludzi miałem pokiereszowanych,
maszyna dostała wody; prychała, jakby miała stan±ć. Wyszedłem na dek, patrzę, z wody wyłazi
czerwona kula słońca, fale płaszcz± się pod jej brzuchem, wiatr puchnie – zupełnie ładny
ranek, niedaleko dryfuje wrak. Czarny szkuner z porwanym żaglem na grotmaszcie. Wyrósł
jak z dna i dryfuje prosto na moj± burtę. Powiadam wam, widziałem Lataj±cego Holendra, ale
ten szkuner wygl±dał lepiej. O „ D o n n a C z e c z y l i a ” słyszeli¶cie? – Nikt nie słyszał o
„ D o n n a C z e c z y l i a ” , odpowiadało więc milczenie. Bosman gospodarczy marszczył
czoło, z rozczarowan± min± zakręcał w archaicznej maszynce papierosa, zapalał, zaci±gał się i
zgubiwszy niespodziewanie zniechęcenie do towarzystwa, które nie słyszało o czarnym szkunerze,
wyznawał: – To była... „ D o n n a C z e c z y l i a ” . Dobiłem do niej, wrak miał wysmukły
kadłub, czarny pokład, czarne maszty. Na rufie opuszczony, wygięty w koci kark
rumpel. Statki na fali ocierały się, trzeszczały burtami. Zmobilizowałem ludzi, nabili¶my rakietnice
i przeskoczyli na tamtego. Drzwi od nadbudówki ust±piły lekko, zagl±damy do ¶rodka.
Mahonie, hebany, kryształy, brokaty. Schodzimy w dół po schodach z czarnego drewna.
Salonik francuski – złote „Ludwiki”. Na rufie kiwa się kryształowy paj±k. W szklanej kuli
skacz± żywe rybki... – Prokop zdejmował z oczu okulary, przecierał, wkładał na nos. – Było
tam razem, czekajcie, niech policzę: raz, dwa trzy... cztery kabiny, nie licz±c kapitańskiej, i
dwa salony klubowe... a nawigacyjna... ha! ha! ha! – zanosił się ¶miechem – rumpel na pokładzie
to bluff, oszustwo! Grotmaszt z podartym żaglem też oszustwo! Pod dekiem dwa diesle,
oba jak smoki, po trzysta koni każdy. Z boku ko¶ć słoniowa, tablica i parę klawiszy. Naci¶niesz
na ko¶ć i aż dziób wyłaził z wody, trzydzie¶ci, czterdzie¶ci węzłów, ile chcecie. Myszkujemy
po statku, a w każdym k±cie nowe cudo i wszystko znalezione na morzu!... – To¶cie
się, szyper, obłowili – powiada do mnie jeden z moich, oczy ma okr±głe z podziwu. – Ano,
jasne że się obłowiłem – odpowiadam, bo co ukrywać takie bogactwo. I wtedy znaleĽli¶my
człowieka. Mógł mieć na oko ze sto dwadzie¶cia lat
|
WÄ…tki
|