ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nu, tak. Postał ja, westchnął, splunął od uroku i polazł dalej. A drugi brzeg był już blisko, znaczy oczoroty i tatarak. I tam natknął ja sia znowu na trupy naszych. Jeden strzelec miał odciętą wierchuszkę głowy i mózg, trysnąwszy z niej, chaszcze ochlapał, zlepił. Na tej mazi już szron siadał. Nie wyszedł ja tamtędy, dał sia trochę znieść prądowi i wylazł
202
kapkę niżej, ale tam takoż na trzęsawisku leżeli poszarpane ciała, porozrzucane karabiny. Na tym bagnistym terenie leje po bombach i pociskach wypełnili sia wodą i w świetle palącego sia czołgu błyszczeli jakby maluśkie jeziorka. Na nich cienki lód. Tu woda, tu ciała ludzkie, a tam zdradne kępy. Nu, nic. Zaczął ja iść, chrzęściło pod nogami, gdzieś terkota! karabin maszynowy. Naraz gruchnęło z moździerzy i znów polecieli czerwone paciorki, znaczy pociski świetlne. Do mnie strzelają? A bo ja wiem? Idę, teraz znowu chlupie pod nogami bołoto, lepi sia coś do butów, ciężkie oni, że strach. Ale nie idę, jak tamte, pod świstem bomb luftwafy, pod trzaskaniem granatów i przy huku dział. Nie ma przede mną ani wału ognia, ani ściany dymu, ani jęzorów płomieni. Tyle że idę sam, że zdradne bagna pode mną, a dookoła tak samo zdradna, cholernie niepewna noc. Nie czuję nic z tego, o czym opowiadali tamte po atakach: gorączki, ogłupienia, zawziętości i żłoby. Prosto idę niby po cmentarzu, trupy trącam nogą abo omijam, ciężko jakoś mnie, obrzydłe i straszno. Ileż tu dusz błąkać sia musi nad tym bołotem, nad własnymi, poszarpanymi ciałami!
Wpadł ja w lej tuż za jakąś suchą kępą i naraz, złapawszy sia za zabitego, żeby oparcie dla rąk mieć, poczuł, że to ciało jakieś miękkie, wcale nie sztywne. Nu, z dziury wylazłszy zaraz wziął sia ja do ratowania. Chłopak był obcy, z inszego batalionu, na plecy upadł, znaczy ranny ciężko, ale wyżyć może. Bo jakby poleciał na twarz, to koniec, a do tego za-dusiłożby jego bołoto. Obejrzeć chciał jego rany, ale niewiele zobaczył po ciemku, tyle że namacał usta ciepłe policzki pod skorupą bołotnej mazi ciepłe. Nu, to nie szukał ja już dalej, toż naraz dwóchtrzech nie pociągnę, i zarzucił sobie tego jednego na ramię. Nie bardzo ciężki był, ale zawsze. Wracam trochę inszą drogą, prosto na dopalający sia czołg, żeby do swoich na pewno trafić. Idę, potykam sia, głębiej zapadam w lepiącą sia maź, co wyszarpnę jedną nogę z przeklętego bołota, to druga już w nim grzęźnie. Widać, źle poszedł ty, Drozd, nie tędy chłopaki szli, tu trupów kudy mniej, prawie wcale, za to paskudnie ugina sia torfowisko, nie dziw, że nasze czołgi w nim ugrzęźli. Nu, wlokę sia, taszczę mojego rannego. Aż naraz,
203
kiedy doszedł już z nim do brzegu, widzę, że ktoś przede mną uskoczył w tył, w trzcinę. Tak jakby zaczaił sia, ukryć chciał. Nu, myślę, źle! Nie jeden, a dwa języki" fryce teraz dostaną, łatwo dostaną, bo nie rzucęż ja chłopaka, żeby strzelać, ani ucieknę z takim ciężarem. Tamten i tak mnie na muszce ma, durny by był, żeby czekał ze swoim Hande hoch".
Ale nic, cisza. Germański zwiad mamy jakiś, tchórzliwy czy co? Postał ja, tamten nie strzela, do niewoli nie bierze, to myślę sobie: czekaj, teraz ja języka" dostanę. Do kompanii dostarczę i fryca, i strzelca wyniesionego z pola bitwy. Żeby już raz na zawsze o tym zapomnieć, że Karpy-niuk żadnej rany w prawdziwym boju nie złapał i nie z bitewnego pola wynosił ja jego wtedy, we wrześniu.
Nu, znaczy tak. Położył ja mojego rannego na suchutkiej kępie i usiadł niby nic przy nim, oczu z oczorotów nie spuściwszy. Oszukać tamtego chciał, niech myśli, że tylko trochę odpocznę i potem zaraz bliżej brzegu podejdę, jemu prosto w łapy popcham sia. A ja inaczej. Karabin zsunął z ramienia, wziął jego w garść, wycelował prosto w tamte chaszcze. I jak skoczę! Po poleszucku, niby przyczajony ryś.
Boję sia inszych fryców przywabić, dlatego sam szeptem mówię to, co ta łachudra nie zdążyła powiedzieć:
Hande hoch!
Nic, cisza. Tylko zaszumiało w trzcinach. To ja znowuż:
Hande hoch! Nie słyszysz, sukinsynu?
Cisza. Nu, to zeźlił sia ja całkiem, lufą badyle i trzcinę roztrącam, pcham sia w Miereję. Ale niedaleko trzeba było iść, żeby tamtego znaleźć. Siedział on skurczony, cały zasłonięty tatarakiem, ręce skrzyżowane na piersiach ot, żeby sobą jak najmniej miejsca zająć, w oczy nie wpaść.
Dziwny jakiś Germaniec myślę a już zwiadowca całkiem do kitu". Podchodzę bliżej, prawie trącam lufą karabinu i mówię:
Wstawaj, draniu!
Po niemiecku ja tego nie nauczywszy sia był i nie bardzo wierzył, że on zrozumie. A on owszem, westchnął tylko i wstał. Zadziwił mnie okrutnie, ale pan możesz nie dziwić sia, że fryc po polsku umiał i że ja tak łatwo języka" wziął.
204
Bo ten drań to nie był żaden Germaniec. To był po prostu Wasyluk.
Nu, tak. Stoję, patrzę na niego, ruszyć sia z osłupienia nie mogę.
Tak czegóż ty w oczoroty pchał sia! A? pytam. On tylko chwilkę namyślał sia, oczy spuściwszy, a mnie
jak raz oświeciło. Toż słyszał on, co tamte chłopaki o Ukraińcach opowiadali? Słyszał tak samo jak ja. Nu, to kto wie... Ale on strzepnął już z siebie strach, uśmiecha sia nawet i mówi:
A czegóż ty do mnie z karabinem? Rannych zbieram. Ciemno jak diabli, myślał ja, że to Niemiec, że języka" po nocy szuka
|
WÄ
tki
|