ďťż

Książki, które wysypały mi się wtedy z torby sportowej, pozbierałem z dużą trudnością...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Byłem zablokowany w pozycji pochylonej. Kuśtykając do wyjścia, liczyłem, że jeżeli uda mi się dostać do biblioteki po drugiej stronie ulicy, to kręgosłup jakoś wróci do prawidłowego położenia. Rozejrzałem się i zobaczyłem starszą kobietę, przecinającą ulicę powoli, ale swobodnie. Pozazdrościłem jej, w tamtej chwili czułem się bardzo stary. Wydawało mi się, że torby, które dźwigam, ważą po dwie tony każda. Uczucie bezradności było straszne. Jakoś dotarłem do krzesła w bibliotece i odwróciwszy się do przyjaciela Roba, również studenta medycyny, opowiedziałem, co mi się zdarzyło. Rob przyprowadził fotel na kółkach i nalegał, by odwieźć mnie na ostry dyżur. Niechętnie usiadłem. Czułem się ogromnie zakłopotany spojrzeniami studentów, lekarzy i pielęgniarek obecnych w bibliotece. Na ostrym dyżurze, po czterech godzinach oczekiwania, zrobiono mi zdjęcie rentgenowskie. Ortopeda, lekarz po stażu, obejrzał zdjęcie; poświęcił mi dwie minuty. Wychodząc z gabinetu, pospiesznie wyjaśnił, że chociaż nie mogę się wyprostować, to dolega mi jedynie uszkodzenie powysiłkowe mięśnia. „Ależ jestem przekonany, że to coś z kręgosłupem" - próbowałem dyskutować z ortopedą. „Jeżeli pan mi nie wierzy, proszę pójść do innego lekarza" odpowiedział. Obolały i zmieszany, nie usłyszałem nic więcej. Nie chciałem wierzyć, że aż tak boli samo naciągnięcie mięśnia. Jako sportowiec wielokrotnie doświadczyłem już urazów mięśni. Przeżyłem naderwanie obu barków, a także rozerwanie przepukliny pachwinowej przy dźwiganiu ciężarów podczas grypy. Nie byłem mięczakiem i nieźle znosiłem ból. Postawiona diagnoza nie odpowiadała, wedle mojej oceny, stopniowi nasilenia bólu. Czułem się zlekceważony. Albo on się mylił, co byłem zdecydowany udowodnić, albo też, jeżeli miał rację, zachowywałem się w tym wszystkim jak duży dzieciak. Kręciło mi się w głowie od wyobrażania sobie, co też dzieje się w moim organizmie. Dlaczego tak bardzo boli? Dr Hoffman, profesor ortopedii na uniwersytecie, urzędował niedaleko. Przebadał mnie, obejrzał zdjęcia rentgenowskie i potwierdził możliwość wypadnięcia dysku. Fakt, że ta poważna diagnoza niejako usprawiedliwiała odczuwany ból, podniósł mnie na duchu. Dr Hoffman poinformował mnie również, że jeżeli o siebie nie zadbam, to będę zmuszony pomyśleć o operacji. Nie zdawałem sobie sprawy, jak prorocze były to słowa. Wynająłem pokój w pobliżu szkoły, żeby nie zmagać się z komunikacji kolejową. Nie mogłem chodzić bez podpory, kuśtykałem więc na zajęcia o kulach, przedzierając się przez zaspy. Zadzwoniłem do ojca, psychiatry na wydziale medycznym Uniwersytetu Kalifornijskiego, i opowiedziałem mu, co się stało. „Czy jesteś w stresie?" - zapytał. „Tato, grałem akurat w kosza - odpowiedziałem ze złością. - Co, na Boga, ma z tym wspólnego stres?" Musiało minąć ponad piętnaście lat kłopotów z kręgosłupem, zanim zrozumiałem słuszność tego pytania. Po miesiącu mój stan powoli zaczął się poprawiać. Po opisanym incydencie nie mogłem dłużej ignorować problemu. Jeśli chciałem uniknąć operacji, musiałem poczynić pewne zmiany w życiu. Zapisałem się na kurs jogi, licząc, że pomoże mi to zachować giętkość, a tym samym uniknąć interwencji chirurgicznej. Musiałem też poradzić sobie z napięciem związanym ze studiami medycznymi, nauczyć się relaksacji i neutralizowania stresu. Nauczyciel jogi zapewnił mnie, że jeżeli przyłożę się do zajęć, będzie to możliwe. Dzięki uprawianiu jogi przez następne pięć lat stan mojego kręgosłupa poprawił się znacząco, a ja przyswoiłem sobie techniki relaksacji. W tym okresie choroba powracała kilkakrotnie, a nasilała się szczególnie w momentach kumulacji stresu. Bezpośrednią przyczyną bywały urazy fizyczne, czasami poważne, ale często zupełnie lekkie. Raz zdarzyło się to przy podnoszeniu dwóch pięciogalonowych pojemników wody, kiedy indziej podczas mocowania się z przyjacielem, ale też po schyleniu się, by zdjąć but. Wyglądało na to, że nie ma związku między stopniem urazu a natężeniem i czasem trwania bólu. Za każdym kolejnym razem potrzebowałem jednak coraz więcej czasu, by wrócić do formy. I to mnie martwiło. We wrześniu 1983 roku wstąpiłem do sił powietrznych. Wysłano mnie na Filipiny do czynnej służby, gdzie miałem odpracować stypendium, przyznane mi podczas studiów medycznych. Służba wymagała dużego wysiłku fizycznego
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.