ďťż

Uporczywy chłód, jak bezczelny rzezimieszek pewny swej przewagi nad ofiarą, ograbiał go w biały dzień z resztek ciepła...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zaczął szczękać zębami, choć marszu nie przerwał ani nie zwolnił jego tempa. Znał zasadę : "Iść póki starczy sił, by zleniwiałe odpoczynkiem ciało nie buntowało się, gdy zapragnie znów ruszyć po krótkim odpoczynku". Mimo wszystko po kilkunastu krokach stanął, zrzucił bagaż i wyszarpnął niedźwiedzie futro. Zapłonął krótkim, niecierpliwym gniewem, gdy utknęło w połowie za trokami, nie dając się łatwo wyjąć. Zapowiedź rychłego ciepła usprawniła jego ruchy. Niecierpliwie rozwiązywał rzemyczki tłumiąc bezsensowny gniew, by jak najszybciej ukryć się pod zatrzymującą ciepło opończą. Udało się! Uporządkował teraz na nowo ładunek, by był wygodny. Wszystkie strzały przełożył do jednego kołczanu wyrzucając zbędny balast w przepaść. "Wieczorem zajmę się tym dokładniej" - obiecał sobie dostrzegłszy i inne możliwości zredukowania niewygód. Szedł teraz okryty ciepłą, futrzaną opończą, a odczuwane dotąd na własnej skórze skutki zimnych powiewów, mniej zaprzątały jego myśli. Po kilku krokach błogie ciepełko zaczęło wypierać ze zziębniętych części ciała resztki odrętwienia. Słońce grzejące dotąd pancerz omijało go długim, kołyszącym się, kosmatym cieniem. Czarny towarzysz wszystkich słonecznych dni jego życia pełzł teraz przed nim wpadając w zagłębienia i rwąc się na skalnych występach. Spojrzał w niebo. Gdzieś znad kraju, do którego zmierzał, wlokły się czarne chmury. Na północy, dotychczasowy błękit nieba zaczęła toczyć siwo-granatowa zgnilizna. Wiedział, że choć wiosna już blisko, łatwo da się przepędzić nawrotowi zimy. Na tej wysokości mogło to oznaczać śmierć. Wystarczyło kilka godzin mroźnego wiatru, by zamienił się w zamarznięty kawałek mięsa. Nie pomoże wówczas ani modlitwa, ani wiara, ani futro z niedźwiedzia. Próbował ocenić ile czasu dzieli go od pierwszego uderzenia armii pana zimna i lodu - Wingtra, który od zarania świata, co rok rozsyła swe wojska na podbój świata, próbuje zawładnąć całą ziemią, zniewolić okowami śniegu i lodu, wziąć w swe posiadanie, zabić wszelkie życie i barwy, zastępując je bielą i wszystkimi odcieniami szarości. W sercu jego królestwa jedynym ruchem jest przesypujący się z jednej śnieżnej wydmy w drugą, gnany lodowatym, świszczącym wichrem, suchy śnieg. Oczy Burana przestały śledzić własny cień. "Jeśli nie znajdę kryjówki, będzie po mnie" - pomyślał. Mrużąc oczy chłostane coraz dotkliwiej wiatrem, zerkał na wszystkie strony szukając bodaj nory świstaka, byle była dość obszerna i pomieściła jego ogromne cielsko. "W nocy ta okolica zamieni się w cmentarzysko. Jednym z pogrzebanych będę ja jeśli dalej tak pójdzie. Jedyną pociechą jest to, że i berra przymarznie do swego pancerza i choćby nie wiem jak gadał do wichru i chłodu, w końcu płatki śniegu zasypią mu tą fałszywą, obłudną gębę, a mróz usztywni jego język. Może sobie wtedy (jeśli będzie jeszcze dość żywy) postukać nim o zęby" - uśmiechnął się do swoich nieżyczliwych myśli Buran. "O mały włos podszedł by mnie!" - wyrzucił sobie swą niedawna łatwowierność i pilniej rozejrzał po okolicy. "Głupio byłoby tu zginąć i nie ucieszyć się widokiem następnego słonecznego dnia nadchodzącej wiosny". Lodowaty wiatr przybierał na sile i sunąc po ziemi, wczołgiwał się po nogach zimnymi, wężowymi splotami pod okrycie. To, że był wielki i silny nie pomagało; zaczął szczękać zębami, aż w końcu zatrzymał się, przysiadł i szczelniej okrył się futrem. Trwał tak przez chwilę w bezruchu, dopóki nie poczuł ciepła rozchodzącego się po ciele i wypierającego wszechogarniający chłód. Zdecydowanie poderwał się na nogi i ruszył dalej. Słońce cały czas świeciło, jednak nie grzało już dość mocno. Tak czy inaczej było sprzymierzeńcem - wydłużało dzień, który pośród gęstych, śnieżycowych chmur dawno by się skończył, niosąc beznadzieję - pewność, że dla niego następny dzień nie nastanie. Zostało jeszcze trochę czasu na znalezienie schronienia. Szare gałęzie, jak klekoczące kościotrupy wybijały rytm upływającego czasu. Co jakiś czas nagły świst lodowatego powietrza między nimi przykuwał uwagę Burana. "Wiiiiii... Wwiiiin... Wiiingtr" - zdawał się przyzywać swego pana. Jakiś gwałtowny ruch pod stopami ściągnął jego oczy z zapatrzenia w dół. To tylko mysz. Małe, szare, beznogie, z wysokości jego głowy, ciałko gnało, jak opętane, ślizgając się po nierównościach terenu. Było pierwszym żywym zwierzęciem jakie spotkał od początku swej drogi z Horghar; śledził ją póki nie znikła w krzakach. "Zaraz znajdzie jakąś jamkę pod korzeniami drzewa lub u podnóża jakiegoś głazu, zwinie się w kłębek pod kopką zeschłych liści i będzie się śmiać z olbrzyma, któremu czmychnęła pod nogami". Próbował przebić wzrokiem zarośla i zaspokoić swoją ciekawość, co do miejsca, które da myszce ciepło podczas nadciągającej śnieżycy. Nagle wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku ściany zarośli. Podszedł bliżej i nie zważając na smagające go po nosie, rozhuśtane wiatrem gałązki, wlepił wzrok w splątaną, szarozieloną sieć krzewów i karłowatych drzewek. Wbił się w nią w nadziei, że uda mu się jakoś przejść i przypatrzeć dokładniej temu, co sądził, że dostrzegł. Sieć jednak była mocna; plotła ją sama natura
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.