Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Uwzglêdnij korektê opó¼nienia.
Na przypominaj±cych ¿ó³wie pancerze napier¶nikach zamigota³y ¶wiate³ka. Na przeciwleg³ej ¶cianie ponownie rozjarzy³ siê kr±g ¶wiat³a.
Z grzechotem i trzaskiem pobiegli w jego kierunku. Tarty o siebie metal wydawa³ obrzydliwe zgrzyty i jêki. Wskoczyli w ¶wiat³o i ZAP! Zniknêli. Kaput. Rozp³ynêli siê.
Russell ponownie wyjrza³. ¦ciany sali wróci³y do poprzedniego stanu, nie pozosta³o ¶ladu bytno¶ci przybyszy. Morgan wsta³ z trudem.
- Co to, do jasnej... - wymamrota³.
- Chyba wpakowali¶my siê w k³opoty.
- K³opoty?
- K³opoty? - Tym razem us³yszeli g³os Luisa Z., hiszpañskiego gospodarza. - K£OPOTY? Wy dranie, co¶cie zrobili z moim pubem?!
- To nie my. - Morgan zacz±³ siê cofaæ. Luis trzyma³ obur±cz wielki kij do zaprowadzania porz±dku. Russell tak¿e zacz±³ siê wycofywaæ.
- Wy cholerni szaleñcy! Wystarczy wyj¶æ na chwilê, a rozwalacie mi lokal w py³! Jeste¶cie martwi! Trupy z was jebañcy na mur!
- Uciekamy! - stwierdzi³ Morgan.
- Uciekamy - zgodzi³ siê Russell.
Choæ Luis goni³ ich ze wszystkich si³, Morgan i Russell mieli po swej stronie m³odo¶æ i w koñcu - przy Butts Estate - uciekli mu. Stali w alejce zgiêci wpó³, z d³oniami opartymi o kolana, i charcz±c, ³apczywie chwytali powietrze.
- Co siê... do jasnej... cholery... tam... dzia³o? - uda³o siê wreszcie wydusiæ Morganowi.
- Nie wiem. - Russell mia³ w sobie odrobinê wiêcej powietrza. - Po prostu nie wiem.
- Trzêsienie ziemi - jêkn±³ Morgan. - Jaskrawe ¶wiat³a, b³yski, huk i ³omot, g³osy i...
- W dalszym ci±gu nic mi to nie mówi.
- Co widzia³e¶? Powiedz, co widzia³e¶.
- Nie wiem... chyba...
- Kobieta. S³ysza³em kobietê.
- Tak, by³a tam kobieta.
- Wiedzia³e¶, Russell. Bez wzglêdu na to, co siê tam sta³o, wiedzia³e¶, ¿e siê ma wydarzyæ.
Russell powoli kiwn±³ g³ow±. Wiedzia³, ¿e co¶ ma siê wydarzyæ. Choæ nie mia³ pojêcia co i nie wiedzia³, ¿e wiedzia³. Tak to ujmijmy.
- Siedzimy po uszy w gównie - wydysza³ Morgan. - Ten Luis na sto procent wezwie policjê. Bêd± nas ¶cigaæ. Mo¿emy trafiæ do wiêzienia.
- To nie nasza wina. Nic nie zrobili¶my.
- Wiêc kto zrobi³, Russell?
- Nie mam pojêcia. ¦ciana siê otworzy³a, najpierw wysz³a z niej ona, potem oni. Wielkie stwory w zbrojach. W±tpiê, by to byli ludzie.
- Uwa¿asz, ¿e da siê tê wersjê przeforsowaæ w s±dzie?
- Musimy tam wróciæ.
- S³ucham, co?!
- Wróciæ tam, spróbowaæ wyja¶niæ, przeprosiæ, zaproponowaæ wyrównanie strat.
- ¯E CO?!
- Musimy wzi±æ to na siebie. Wiem, ¿e musimy tak zrobiæ. Powiemy, ¿e siê popili¶my i zaczêli¶my siê biæ. Obiecamy zap³aciæ za szkody.
- Oszala³e¶ kompletnie?
- To najlepszy sposób. Je¶li wezwa³ policjê, nie chcê, by o szóstej rano za³omotali do drzwi mojej mamy.
- Ale pub jest kompletnie zniszczony. To mog± byæ tysi±ce funtów.
- Mo¿emy k³amaæ - stwierdzi³ Russell.
- Co powiedzia³e¶?
- ¯e mo¿emy k³amaæ.
- Nie umiesz k³amaæ, Russell.
- Ale ty umiesz. Bez przerwy k³amiesz.
- To nieprawda, nigdy nie k³amiê. To Bobby Boy ci±gle k³amie, nie ja.
- A co z tymi grzybami, które podobno ros³y w twojej szopie - te z kapeluszami jak pokrywy pojemników na ¶mieci?
- To tylko lekka przesada.
- A co z tym spó¼nieniem do pracy, kiedy powiedzia³e¶ Frankowi, ¿e terrory¶ci porwali autobus?
- To akurat prawda.
- Nieprawda.
- Masz racjê, nieprawda.
- Wiêc ty bêdziesz k³ama³.
- Co mam powiedzieæ?
- Powiesz, ¿e do pubu wpadli uzbrojeni mê¿czy¼ni w celach rabunkowych, a my ich przepêdzili¶my.
- O! Niez³e k³amstwo, nie powiem.
- Lepsze od wiêkszo¶ci tych, jakie ty wymy¶lasz.
- Cz³onkowie jakiego¶ oddzia³u paramilitarnego - powiedzia³ Morgan, zagrzewaj±c siê do pomys³u. - Z zaczernionymi twarzami, minigunami General Electric M134 w rêkach, a ja wypêdzi³em ich osobi¶cie, u¿ywaj±c technik sztuki walki, której nauczy³em siê w Tybecie od lamów.
- Dwóch dryblasów w he³mach i maskach na twarzach - stwierdzi³ Russell. - Z pa³kami i poradzili¶my sobie z nimi we dwóch.
- Mogliby¶my wyj¶æ z tego jako bohaterowie. - Morgan zatar³ d³onie. - Znale¼æ siê w gazetach itepe.
- Mnie wystarczy, je¶li sprawa nie trafi do s±du.
- Niech bêdzie.
Powlekli siê z powrotem. Wleczenie siê naprawdê zaczê³o dominowaæ w tym dniu. Po jakim¶ czasie dowlekli siê na miejsce.
Pod „Ma³p± Tota” nie znale¼li radiowozów. By³o cicho i spokojnie. Do ¶rodka w³a¶nie wchodzi³a m³oda para.
Russell i Morgan wymienili spojrzenia, zebrali siê w sobie, wziêli g³êboki wdech i weszli do pubu.
Zamurowa³o ich. Stali w milczeniu. Wstrzymali oddech. Nic, tylko siê gapili.
Pub wygl±da³ ca³kiem normalnie. Ca³kowicie normalnie. ¯adnych po³amanych mebli, pot³uczonego szk³a, pogruchotanych popielniczek. Krzes³a i sto³y sta³y jak powinny, tarcza do rzucania strza³ek wisia³a na ¶cianie, wszystko by³o w stu procentach w normie. Kompletnie, absolutnie w normie.
Morgan pierwszy wypu¶ci³ powietrze.
- Co, do ku...
- To wy! - Gospodarz Luis skoczy³ przez bar. - Jak ¿e¶cie...? Co ¿e¶cie...?
- S³ucham? - spyta³ Morgan.
- Wracam i wszystko znajdujê w najlepszym porz±dku. Nic nie zniszczone. Jak ¿e¶cie to zrobili? W jaki... sposób..
- Ja... - zacz±³ Morgan.
- O czym pan mówi? - wtr±ci³ siê Russell.
- Co? - spyta³ Morgan.
- Co? - doda³ Luis.
- O czym pan mówi?
- To miejsce... wszystko zniszczone... goni³em was.
- Nigdy pan nas nie goni³ - stwierdzi³ Russell. - W³a¶nie weszli¶my. Przyszli¶my tu dzisiejszego popo³udnia po raz pierwszy.
- Co? - powtórzy³ Morgan.
- Jak cholera ju¿ tu... wy cholerni...
- Ten cz³owiek jest ewidentnie pijany - stwierdzi³ Russell. - Chod¼, Morgan, napijemy siê gdzie indziej. Dobranoc, gospodarzu.
- Co... co?!
Russell wypchn±³ Morgana z pubu.
Na zewn±trz Morgan znów zacz±³ ze swoim: „Co?”
- Co¶ siê sta³o - wyja¶ni³ Russell. - Co¶ wielkiego, w jaki¶ sposób wiedzia³em, ¿e pub bêdzie ca³y. Nie pytaj sk±d, ale wiedzia³em
|
WÄ…tki
|