- To pan jest pilotem? McCoy przeni¢sˆ bˆogosˆawieästwo swego spojrzenia na rosˆego, barczystego m(c)¼czyzn(c) o wyn(c)dzniaˆej, nie ogolonej twarzy, kt¢ry stan¡ˆ...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Jestem pilotem jak ka¼dy inny - odpowiedziaˆ. - My tutaj wszyscy jeste˜my pilotami, kapitanie; znam ka¼dy zak¡tek tych w¢d. Kapitan byˆ wyra«nie zniecierpliwiony. - Chc(c) si(c) zobaczy† z jakim˜ przedstawicielem wˆadz. Chc(c) z nimi porozmawia†, i to diablo szybko. - W takim razie ja si(c) nadam do tego. Zn¢w ta zdradziecka nuta spokoju, a tu statek gorzeje w˜ciekle pod stopami! Brwi kapitana uniosˆy si(c) niecierpliwie, nerwowo, a pi(c)˜† zacisn(c)ˆa si(c), jak gdyby miaˆ ni¡ zada† cios. - Kim¼e pan jeste˜, u diabˆa? - zapytaˆ. - Jestem tu najwy¼szym urz(c)dnikiem administracyjnym i s¡dowym - brzmiaˆa odpowied« udzielona gˆosem, kt¢ry byˆ nadal najmi(c)kszy i najdelikatniejszy w ˜wiecie. Rosˆy, barczysty m(c)¼czyzna wybuchn¡ˆ szorstkim ˜miechem wynikaj¡cym cz(c)˜ciowo z rozbawienia, lecz gˆ¢wnie z roztrz(c)sionych nerw¢w. Zar¢wno on, jak i kapitan spojrzeli na McCoya z niedowierzaniem i zdumieniem. Byˆo czym˜ niepoj(c)tym, ¼eby ten bosy wˆ¢cz(c)ga piastowaˆ tak g¢rnie brzmi¡ce godno˜ci. Rozpi(c)ta baweˆniana koszula ukazywaˆa posiwiaˆ¡ pier˜ oraz brak jakiejkolwiek bielizny pod spodem. Spod wytartego sˆomianego kapelusza wymykaˆy si(c) skoˆtunione, szpakowate wˆosy. Nie przystrzygana, patrialchalna broda spadaˆa a¼ na piersi. Za dwa szylingi mo¼na by na pierwszej lepszej tandecie wyposa¼y† tego czˆowieka we wszystko, co miaˆ na sobie, kiedy tak staˆ przed nimi. - Jeste˜ pan jakim˜ krewnym tego McCoya z "Bounty"?* ["Bounty" - nazwa okr(c)tu angielskiego, kt¢ry w r. 1789 pˆyn¡ˆ z ˆadunkiem sadzonek drzewa chlebowego do Indii Zachodnich. Wskutek surowo˜ci kapitana na okr(c)cie wybuchˆ bunt; zaˆoga zaˆadowaˆa do szalupy kapitana oraz kilkunastu jego zwolennik¢w i spu˜ciˆa ich na morze. Okr(c)t zawin¡ˆ na wysp(c) Pitcairn, gdzie cz(c)˜† buntownik¢w zaˆo¼yˆa osad(c), kt¢r¡ wykryto dopiero w dwadzie˜cia lat p¢«niej.] spytaˆ kapitan. - To byˆ m¢j pradziad. - O! - powiedziaˆ kapitan, po czym zreflektowaˆ si(c). - Nazywam si(c) Davenport, a to jest m¢j pierwszy oficer, pan Konig. U˜cisn(c)li sobie dˆonie. - No, a teraz przejd«my do rzeczy. - Kapitan m¢wiˆ szybko, ponaglaˆa go bowiem konieczno˜† wielkiego po˜piechu. - Po¼ar na statku trwa od przeszˆo dw¢ch tygodni. Ka¼dej chwili mo¼e si(c) tu rozp(c)ta† piekˆo. Dlatego przypˆyn¡ˆem na Pitcairn. Chc(c) osadzi† statek na piasku albo wpu˜ci† do ˜rodka wod(c), ¼eby uratowa† kadˆub. - W takim razie popeˆniˆ pan bˆ¡d, kapitanie - rzekˆ McCoy. - Powinien pan byˆ pˆyn¡† na Mangarev(c). Jest tam wspaniaˆa pla¼a nad lagun¡, a woda spokojna jak sadzawka. - Ale przecie¼ jeste˜my ju¼ tutaj, nie? - zapytaˆ pierwszy oficer. - To najwa¼niejsze. Jeste˜my tu i co˜ musimy zrobi†. McCoy uprzejmie potrz¡sn¡ˆ gˆow¡. - Tu nie da si(c) nic zrobi†. Nie ma pla¼y. Nie ma nawet gdzie zakotwiczy† statku. - Bujda! - rzekˆ oficer. - Bujda! - powt¢rzyˆ gˆo˜no, gdy kapitan pocz¡ˆ mu dawa† znaki, by si(c) wyra¼aˆ ogl(c)dniej. - Nie gadaj mi pan takich rzeczy. Gdzie¼ w takim razie trzymacie wˆasne statki - wasze szkunery, kutry czy co tam macie? No? Odpowiadaj pan! McCoy u˜miechn¡ˆ si(c) r¢wnie ˆagodnie, jak m¢wiˆ. U˜miech jego byˆ niby pieszczota, u˜cisk, w kt¢rym zamykaˆ wyczerpanego oficera, usiˆuj¡c przela† naä pok¢j i wytchnienie z wˆasnej, nie zam¡conej duszy. - Nie mamy szkunera ani kutra - odpowiedziaˆ. - A ˆodzie wci¡gamy na urwisko. - Chciaˆbym to zobaczy†! - parskn¡ˆ drwi¡co oficer. - Jak¼e wi(c)c dostajecie si(c) na inne wyspy, co? No, powiedz pan! - Nie dostajemy si(c) wcale. Zdarza si(c), ¼e ja gdzie˜ popˆyn(c) jako gubernator Pitcairn. Kiedy byˆem mˆodszy, sporo podr¢¼owaˆem - czasami na handlowych szkunerach, ale najcz(c)˜ciej na misjonarskim brygu. Teraz jednak¼e nie ma go ju¼ i jeste˜my uzale¼nieni od przepˆywaj¡cych statk¢w. Bywaˆo, ¼e i sze˜† odwiedziˆo nas w ci¡gu roku. Kiedy indziej zn¢w mijaˆ rok i wi(c)cej; a ¼adna jednostka t(c)dy nie przechodziˆa. Wasza jest pierwsza od siedmiu miesi(c)cy. - I pan chce mi wm¢wi†... - zacz¡ˆ oficer. Kapitan Davenport wtr¡ciˆ si(c) jednak do rozmowy. - Do˜† tego. Tracimy czas. C¢¼ wi(c)c nale¼y zrobi†, panie McCoy? Stary m(c)¼czyzna obr¢ciˆ w stron(c) l¡du swe piwne oczy, sˆodkie jak u kobiety, kapitan za˜ i pierwszy oficer pod¡¼yli za jego, spojrzeniem, kt¢re przeniosˆo si(c) z samotnej skaˆy Pitcairn na zaˆog(c) stˆoczon¡ u dziobu i trwo¼nie oczekuj¡c¡ oznajmienia decyzji. McCoy nie ˜pieszyˆ si(c). Rozmy˜laˆ spokojnie, powoli, krok za krokiem, z ow¡ pewno˜ci¡, jaka cechuje umysˆ, kt¢rego nigdy nie udr(c)czyˆo i nie sponiewieraˆo ¼ycie. - Wiatr teraz jest silny - powiedziaˆ wreszcie. - Na zach¢d pˆynie silny pr¡d. - Dlatego wˆa˜nie poszli˜my na zawietrzn¡ - przerwaˆ kapitan pragn¡c wykaza† sw¡ biegˆo˜† ¼eglarsk¡. - Tak, to wˆa˜nie zniosˆo was na zawietrzn¡ - ci¡gn¡ˆ McCoy. - No c¢¼, dzi˜ nie mo¼ecie walczy† z tym pr¡dem. A gdyby˜cie nawet mogli, to i tak nie ma pla¼y. Wasz statek rozbiˆby si(c) ze szcz(c)tem. Przerwaˆ, a kapitan i oficer spojrzeli rozpaczliwie po sobie. - Ale ja panu powiem, co mo¼na zrobi†. Dzi˜ okoˆo p¢ˆnocy bryza si(c) nasili - widzi pan te strz(c)py obˆok¢w i chmury po nawietrznej, o tam, za cyplem? Stamt¡d ona przyjdzie, prosto z poˆudniowego wschodu. Do Mangarevy jest trzysta mil. Bierzcie kurs na t(c) wysp(c). Jest tam pi(c)kne ˆo¼ysko dla waszego statku. Oficer potrz¡sn¡ˆ gˆow¡. - Chod«my do kajuty i popatrzmy na map(c) - rzekˆ kapitan. W szczelnej kajucie owion(c)ˆo McCoya duszne, truj¡ce powietrze. Zabˆ¡kane wyziewy niewidzialnych gaz¢w gryzˆy go w oczy, kt¢re pocz(c)ˆy piec. Podˆoga byˆa jeszcze gor(c)tsza, rozgrzana niemal niezno˜nie dla jego bosych st¢p. Pot spˆywaˆ mu po ciele. Rozejrzaˆ si(c) prawie ze strachem. Ten jadowity upaˆ byˆ zdumiewaj¡cy
WÄ…tki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkÅ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gównianego szaleÅ„stwa.