ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Jeszcze mało? - Co się pan mnie czepiasz? -
krzyknął Cezary w istnym szale. Odsunął gwałtownie krzesełko i
wyszedł z zebrania. Zanim jednak zatrzasnął drzwi, słyszał wciąż
koło siebie kaszel Lulka, jego natrętny śmiech i świszczące,
syczące, jęczące sylaby: - Idź! Idź! Idź! Idź! chłoptysiu!
Patrioto kochany! Żołnierzyku nieustraszony! Idź! Poskarż się
wujciowi Gajowcowi! On cię pocieszy! On ci to wszystko
wytłumaczy. Zaprzeczy! On ci da wyjaśniającą odpowiedź na
wszystkie plotki wywrotowców, zdrajców, wrogów... Idąc ulicami
miasta, gdy mgła zimowa zawisła nad opuchłymi domami, Cezary
wodził się za bary ze swoją duszą. Słyszał wewnątrz siebie krzyk
przeraźliwy swego ojca i łkanie głuche matki. Kołysał się tu i
tam, nie wiedząc, gdzie jest droga. Zaprzeczał jednym, zaprzeczał
drugim, a swojej własnej drogi nie miał pod stopami. - Otom
dopiero dostał po twarzy! - szeptał w ostatecznym upadku. Cóż
mógł poradzić na to wszystko - sam jeden? Śmiech Lulka,
skierowujący go do Gajowca, zagrodził mu drogę do Gajowca. Nie
było nikogo, nikogo... Wyszedł na szeroką ulicę. Było tu pełno
ludzi, rozbryzgujących nogami rzadkie błoto. Śnieg z ulic
pozgarniany tworzył jakoweś szańce wzdłuż chodników. Ludzie
pomykali tymi chodnikami. Nogi ich tonęły w wilgoci i brudzie,
a głowy zanurzały się we mgłę wielkomiejską. Wszyscy razem
tworzyli dziwaczną fantasmagorię człowieczego życia. W głowie
Cezarego huczały słowa oskarżeń. W jego uszy wrzynał się śmiech
wszystkich tamtych. Oskarżali go! Przeciwko niemu kierowali
wszystkie te straszliwe historie i swój śmiech bezlitosny. Czego
chcieli od niego? Ach, czuli w nim przecież wroga, ponieważ
uczestniczył w bitwach przeciwko armii czerwonej. Dlatego
otoczyli go kołem tak zaciekłej nienawiści. Gdyby nie to, że się
bił w bitwach i szedł polami na przełaj, szukając ojcowskich
szklanych domów... Zaniosła się w nim męczarnia, jak wycie
samotnego psa w pustym polu. - Chcą tu stworzyć raj ziemski -taki
jak w Baku... - mruknął do siebie. Ten śmiech poczciwy pokrzepił
go trochę i wsparł jak dobry kolega. Cezary zapiął się lepiej i
szybciej poszedł przed siebie. Było mu zimno. Lepka wilgoć
topniejącego śniegu, przepojonego nawozem i uryną, wsączała się
w ciało aż do kości. - Napić się czego! Rozgrzać się, u diaska!
Wnet zobaczył przed sobą ogromne tafle okienne modnej kawiarni.
Siarczysta muzyka wzywała jak wołanie. Cezary wszedł do środka.
Było pełno jak w ulu. Pracowite pszczółki paskarskie brzęczały
w ogromnej sali. Po długim szukaniu znalazło się wolne miejsce
przy stoliku, już przez kilku paskarzy zajętym. Baryka poprosił
skinieniem głowy o pozwolenie zajęcia miejsca i otrzymał
niechętne skinienie. Kazał podać sobie herbaty z odrobiną rumu.
Ażeby tamci nie myśleli, że interesuje się ich szwindlami,
odwrócił się do okna. Całej tej kawiarni prawie nie widział, a
muzyki jakby nie słyszał. Miejsce było w pobliżu wielkiego okna.
Zdawało się, że szyby nie ma, i że się jest na powietrzu.
Pośrodku ulicy, na podłużnym podwyższeniu z kamieni ciosanych
przechadzał się posępny policjant w dobrym, ładnym i zgrabnym
uniformie. Pięć kroków w jednym kierunku: - raz - dwa - trzy -
cztery - pięć... Pięć kroków w przeciwnym kierunku: - raz - dwa -
trzy - cztery - pięć... Tam - zwrot - nazad. Istne wahadło. "A!
to jeden z tych, co ołówek wsuwa między palce skazańców, a potem
te palce ściska maszynką specjalną. Jeden z tych, co drąg żelazny
przesuwa między ręce i nogi splecione, tworząc z człowieka
kółko..." Podparłszy brodę pięściami Baryka przypatrywał się tej
potwornej figurze. Obserwował pilnie tego kata. Mierzył go od
stóp do głów uważnym spojrzeniem. A po wypiciu odrobiny rumu
zdało mu się w półsennym przywidzeniu, że to on sam tam stoi na
kamiennym nadbruku, ubrany w policyjny uniform. Zdało mu się w
półsennym drzemaniu, że to on tam chodzi i wraca, winowajca
wszechzłego. Patrzy nieprzerwanie przezornym wejrzeniem w
trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy. Oszołamia dookoła jego głowę
natłok łoskotu, łomota w czoło, niczym odgłos młotów tłukących
w kowadło. Lecz głowa jest wciąż pilnie gotowa i wciąż pełna
spokojnej uwagi. Nikt jej nie odwróci i nic jej nie odwróci od
oblicza tej dalekiej ulicy. Nie odwróci jej płacz synka chorego
|
WÄ
tki
|