ďťż

Teksas *r bliżej Europy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
No tak, z punktu widzenia Australijczyka to już 'f': prawie Portugalia albo Irlandia. Tamtejsi Polacy utyskują na nudę. Dostatek, łatwość życia obstawionego niewiarygodną ilością praktycznych wynalazków, życzliwość ludzi, troska państwa o nowych obywateli, rzeczy- ZOR7E WIECZORNE 63 wiście, to może wydać się zbyt jednostajne dla brata Polaka przyzwyczajonego do powstań, więzień i podróży na Sybir. Co prawda, jakaś Amerykanka także narzekała na nudę, ale jej było nudno, bo w Australii nie ma Murzynów. Mało jest, o dziwo, również Żydów. Ale nam się udało Wielkanoc, czyli żydowskie święto Pcsach, spędzić w domu żydowskim w Brisbane. To było też z jakichś opowieści tysiąca i jednej nocy. Ale opowieści trochę groźnych, bo zamiast palm, obciążonych soczystymi orzechami, gdzieś w tle majaczyły kominy Birkenau albo Trcblinki. Jedliśmy zatem świąteczną rytualną kolację śród domowników i gości, którzy się swego czasu urwali ze stryczka, uciekli cudem spod pieca gazowego albo jakoś przeżyli ostatkiem sił syberyjski łagier. Ci Żydzi pochodzili z Polski, z Niemiec, z Czech, z Rosji, a za każdym z nich, a właściwie na każdym z nich, leżał cień Holocaustu. Jedliśmy tę kolację w jednym z najpiękniejszych miast świata. Za oknem był przedwieczorny świat, jak z dawnych pocztówek albo jak z dzisiejszych reklamówek telewizyjnych. Był świat, którego nic powinno być, w swojej przejaskrawionej banalnej urodzie, w swojej budzącej lęk zamożności, w swoim nieziemskim spokoju. A my myśleliśmy co chwila o naszym i ich dawnym życiu, o niezrozumiałej z tego miejsca Europie i o naszym nicodgadnionym losie. Australia. Ostrelia, jak powiadają tubylcy. Kontynent na końcu świata, który powinien śnić się po nocach. Już pięć lat myślę eo jakiś czas, jak odwdzięczyć się Australijczykom za ich gościnność. Zastanawiałem się nawet, czy nie napisać wiersza, ale to już mogłoby się okazać dość przykrą karą dla uprzejmych gospodarzy. Co by tu zrobić, żeby Australijczycy wiedzieli o mojej, o naszej z Guciem wdzięczności. Co by tu zrobić. 64 Tadeusz Konwicki Będę pamiętał te rozległe, kolorowe zatoki jak rajskie ogrody ze skalistymi bryłami miast po środku. Będę pamiętał także to wnętrze kontynentu, któremu przyjrzałem się trochę z samego brzegu, tę żółtoplową przestrzeń poznaczoną krzyżykami sczerniałych pni po jakimś pożarze lasu eukaliptusowego albo, co zwyklejszc, po przejściu australijskich tajfunów. Krajobrazy jak pejzaże Williamsona. Może w Sydncy, a może w Brisbane usiedliśmy z Gustawem na ławeczce w parku, żeby trochę odsapnąć. A ja, chytry Litwin, wybrałem takie miejsce, gdzie jeszcze był cień, choć za chwilę powinno wyjść słońce z czubków drzew. Więc siedzimy sobie na krawędzi cienia i rozkoszujemy się chłodkicm, czekając, kiedy znowu nas ogarnie żar słoneczny. Ale widzę ze zdumieniem, że wokół nas cień coraz mocniejszy. Więc spoglądam do góry i spostrzegam w dziwnym popłochu, iż słońce, zamiast wy leźć z drzew, wchodzi w nie coraz głębiej. Serce zaczyna mi bić szybciej, ogarnia mnie jakiś niesamowity lęk, którego doznają zapewne ludzie podczas trzęsienia ziemi albo zaćmienia księżyca. Tak, tu słońce idzie z zachodu na wschód. Tak, tu wszystko, co astronomiczne, jest odwrotne. I my chodzimy, a właściwie siedzimy teraz na drewnianej ławce głowami w dół, i dziwne, że nam nasza polska krew nie napływa do mózgów. Banalne. Każdy z nas naczytał się o pospolitych sensacjach tak zwanych antypodów, którymi zachłystują się dziennikarze. Ale miło jest samemu zaznać tych gazetowych dziwów, choć z powodu owego kaprysu słonecznego cały czas miałem jakieś lekkie uczucie grozy. Wieczorami bawił nas Krzyż Południa, o którym już dawno wiedzieliśmy wszystko. Ale jednak to co innego podnieść osobiście wzrok i na obcym, niezrozumiałym czarnym niebie zobaczyć tych kilka czy kilkanaście rozmigotanych gwiazd, które przyświecały pokoleniom awanturniczych podróżników. Jak mi się zdaje, dwa kompleksy dręczą nic za mocno, mi- ZORZE WIECZORNE 65 łych Australijczyków. Pierwszy, to kompleks winy za wymordowanie aborygenów w poprzednich dwóch stuleciach. Drugi — to kryminalny rodowód. Bo Australia była jeszcze nic tak dawno angielskim Sybirem dla wszelkiego rodzaju przestępców. Każdy ma taki Sybir, na jaki go stać. Ja gotów jestem rozumieć i odczuwać w miarę dotkliwie owe szlachetne kompleksy. Ale kiedy widzę na uniwersytecie białych profesorów uniżenie płaszczących się przed czarnymi aborygenami, kiedy grzeję się w tym wiecznym słońcu i zrywam z drzew obfite, soczyste owoce tropiku, to przypominam sobie nasze pospolite kompleksy mieszkańca środkowowschodniej Europy, który żyje na cmentarzach wymordowanych naukowo narodów i który odbywa częste podróże na koszt sąsiadów na kontynent zwany Sybirem, kontynent będący przedsionkiem do wiecznie mroźnych przestrzeni Wszechświata. Australio, Ostrclio, jesteś niewinna w swoich grzechach, wobec nas, spadkobierców podniosłego dziedzictwa Europy z przy-ległościami. Ale przedtem był Singapur. Trzy dni biwakowaliśmy po drodze na tej legendarnej wyspie, która była kluczem do imperium brytyjskiego, niezdobytą twierdzą, co ją w jednej chwili zdmuchnęli czterdzieści lat temu Japończycy. Biwakowaliśmy tam wygodnie, bo w jednym z najsłynniejszych hoteli świata, w Raffels Hotel. Jeśli będziecie oglądać kiedyś sensacyjne albo awanturnicze filmy, których akcja rozgrywa się w Azji, baczcie pilnie na scenerię, bo na pewno w jakimś momencie zobaczycie Raffels Hotel. Ten niski, rozłożysty hotel w stylu kolonialnym to tyle co Kilimandżaro, Luwr albo Times Square w Nowym Jorku. Po prostu legenda i symbol. A my z Gustawem wylegiwaliśmy się przez trzy doby w tym zsakralizowanym przybytku niedawnej mitologii podboju nieznanych kontynentów i wielkich odkryć geograficznych. Prawic — Zorze wieczorne 66 ,liy;.>IC-'''1 Tadeusz Konwicki na każdych drzwiach widzieliśmy mosiężne tabliczki z nazwiskami wielkich poprzedników, którzy sypiali tu przed nami. Zapamiętałem Kiplinga, Conrada, Hermana Hcssego, może nawet Malraux. W tym hotelu, na werandzie wypełnionej wrzaskiem papug huśtających się w obszernych klatkach, więc na tej werandzie, z powściągliwą nonszalancją białych sahibów jadaliśmy śniadania, obsługiwani bezszelestnie, jak dawniej bywało, przez ma-lajską albo chińską służbę. Ale obok nas siadywała jakaś młoda para angielska, nieładna i nieefektowna, choć dość zakochana w sobie, i od razu widać było, że są w podróży poślubnej, a tę podróż zafundowali pewnie rodzice zaciągając dług na polisę ubezpieczeniową. Ale co jakiś czas wędrowały przez to dostojne jak świątynie wnętrze całe wycieczki bogatych Niemców albo ubogich Amerykanów. I te wycieczki jadały pośpiesznie standardowe menu na lunchach i kolacjach, a potem patrzyły z nabożnym podziwem na występy folklorystyczne w rytmach muzyki disco. My podróżowaliśmy raczej szlakiem dawnych lordów. Separowaliśmy się ostentacyjnie od tych barbarzyńskich turystów. Leżeliśmy godzinami w wewnętrznym dziedzińcu na leżakach obok basenu, a usłużny kelner przynosił nam odpowiednie napitki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.