ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Białe suknie
wydyma z lekka delikatny powiew
morza. Obie są już jakieś
dziwnie poważne, nierealnie
mądre. Intuicja sprowadza je z
błędnych ścieżek na szeroką
drogę właściwego istnienia.
Ewa tak krystalizuje wrażenia
tych trzech dni, centralnego
punktu życia jej i Halszki:
"Jakże smutno, jak trudno
zostawić za sobą Konstantynopol,
miasto pałaców spadających
tarasami w morze, stolicę małych
handlarzy i wielkich haremów.
Metropolię Wschodu, której stylu
strzeże Aja Sofia, miasto
minaretów, z których muezin
zanosząc się od spazmatycznego
śpiewu nawołuje wiernych do
modlitwy.
Trzeba zostawić wszystko.
Wyspy Książęce, nad którymi
huśta się słońce w błękitnej
siatce nieba. Turkusowe Morze
Marmara, palmy wachlujące
wielkimi, pierzastymi liśćmi,
czerwone kominki i przejrzyste
zasłony kobiet. Włoski statek
powoli odbija od brzegu. Unoszą
nas fale Bosforu, zupełnie w tej
chwili jasne od blasku księżyca.
Blask ten piętrzy się po
ciemnych falach srebrną
harmonijką jak schody w
bizantyjskiej stolicy, za chwilę
cały obraz miasta zniknie w
szafirowych falach i długo
kołysać się będzie na łonie
błękitnej abstrakcji zrównania
nieba z morzem, aż wypłynie jako
obraz żywy, wskrzeszony
wspomnieniem, potężny prawdą
przeżycia.
Ale w tej chwili rzeczywistość
ściąga mnie z obłoków. Trzeba
zejść z błękitnych marzeń do
szarej prozy.
Wydałyśmy z Halszką wszystkie
pieniądze. Cóż łatwiej w życiu
czynić, jak niepotrzebnie
wyrzucać srebrne krążki, podobne
do małych oczu księżyca? Ale one
mszczą się za to i już nie
powracają!
Halszkę i mnie uwiodły
tureckie bazary. Porwała nas
namiętna walka ze sprzedającymi.
Ten wschodni rodzaj handlu to
najbardziej emocjonująca gra,
jaką znam. Dla tutejszych
handlarzy płacący od razu żądaną
cenę nie ma żadnego znaczenia.
Nie umie wyciągać sensu i smaku
tej krwiożerczej zabawy. Dopiero
ten, który upada ze zmęczenia po
kilkugodzinnych targach i
wyczerpany poddaje się lub
zwycięża, rozumie dreszcz tej
jedynej w swoim rodzaju walki.
My z Halszką targowałyśmy się
z zamiłowaniem. Sztuka dla
sztuki, "con amore" - jak mówią
na włoskim statku.
Z dumą muszę przyznać, że
zwyciężałyśmy zawsze. Ale były
to pyrrusowe zwycięstwa,
pozbawiające nas do reszty
srebrnych żołnierzy. Wracałyśmy
do hotelu ze sztandarami
tureckich szlafroków, uzbrojone
zwycięsko w safianowe pantofle,
gwiaździste bransoletki i pstre
naszyjniki.
Ale te zakupy tyle nas
kosztowały, że obecnie
jedziemy... czwartą klasą pod
pokładem okrętu!
Szczęście, że mamy z sobą
pięćdziesiąt ciastek, zdobytych
przez Halszkę w sposób
niezwykły. Chciała ona przywieźć
Jurkowi zielone cytrynki i
pomarańcze, dojrzewające we
wschodnim ogródku. Zakradłyśmy
się więc do małego, tureckiego
sadu. Oczywiście eskapada nie
byłaby się pomyślnie zakończyła,
gdyby nie nasza zimna krew,
Halszka rwała bez pamięci
zielone kulki. Nagle z domu
wyszedł stary Turek, zupełnie
jakby zeskoczył z pudełka
daktyli: w fezie, z fają w
zębach i w czerwonych
szarawarach.
Na jego widok Halszka
zaśpiewała. Ach, jak ona
śpiewała! Cały ogród
rozbrzmiewał jej wibrującymi
tonami. Tak może śpiewać słońce
o świcie, gdy budzi całą
przyrodę do życia i miłości.
Turek słuchał. Fajka wypadła
mu z ust, fez przekręcił się na
łysej głowie. Bez słowa wrócił
do domu, a potem u stóp Halszki
złożył wielkie pudło.
Otwierałyśmy je z lękiem...
Ciastka! Zacny Turek z ogródka
zielonych pomarańczy!
Wspominamy go teraz czule,
siedząc na ziemi ostatniego
pokładu. Załoga jest niezwykle
uprzejma. Co chwilę podchodzi do
nas któryś z oficerów, wzdycha
nad naszym losem i podziwia
polskie, jasne włosy. Pierwszy
porucznik oznajmia, że dałby nam
wykwintną kajutę, ale drży przed
kapitanem. To podobno straszny
człowiek. Surowy, gwałtowny i
bezkompromisowy.
Kapitan okrętu! Jak to
niezwykle brzmi. Szkoda, że to
jakiś popędliwy starzec, opętany
fanatyzmem morza. Lepiej z takim
nie zaczynać, jeśli nie ma się
ochoty być zaszytą w płótno i
spuszczoną na przekąskę rekinom.
Zasypiamy obie z Halszką,
objąwszy się ramionami,
rozciągnięte na deskach pokładu.
Ale jesteśmy szczęśliwe, tak
bardzo szczęśliwe!... Czujemy
się zupełnie jak dzieci,
ustawiające wielkie zamki, w
których mieszkają królewiczowie
z bajki i księżniczki w
sukienkach z prawdziwej starej
koronki.
Rano zostawiam uśpioną
Halszkę, a sama wyruszam na
wyprawę po pokładach, Jedziemy
niewielkim handlowym statkiem,
który przewozi zazwyczaj towary,
ale zabiera też przygodnych
podróżnych i wycieczki. Nie jest
to zatem statek par exellence
pasażerski i dlatego panują na
nim dość familijne stosunki, nie
spotykane na innych okrętach.
W ogóle nasz "Milano" wygląda
jak biały domek, oderwany od
ziemi i na przekór prawom
przyrody pływający beztrosko po
Czarnym Morzu.
Wygląd mój jest odrażający.
Biała suknia wymięta i brudna
wzdycha w takt wiatru nad dawną
świetnością. Włosy rozsypały się
i nie są w stanie wrócić do
kółeczek loków, tak misternie
układanych w tureckim hotelu.
Błądzę po wszystkich
pokładach. Korytarze to istne
labirynty, z których ani rusz
nie można wyjść tam, gdzie by
się chciało. Pasażerów jest
niezwykle mało
|
WÄ
tki
|