ďťż

Przypuszczano zatem, że może z jakichś powodów zawiódł nadajnik na statku, jednak po jego powrocie okazało się, że impulsy zostały nadane...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Dziwne zjawisko pozostawało, przynajmniej jak na razie, niewytłumaczalne. Chyba, że pojazd faktycznie dotarł na odległość rzędu kilku miliardów lat świetlnych… Druga bomba wybuchła zaraz potem, gdy tylko SI skończyła rutynowo analizować obraz nieba w pobliżu miejsca wyjścia ze skoku. Statek pojawił się opodal układu podwójnego, tworzonego przez białego karła i czerwonego olbrzyma, co samo w sobie nie było jeszcze niczym nadzwyczajnym. Okazało się jednak, iż układ gwiazd pasował idealnie do nieba widzianego z pewnego konkretnego miejsca Drogi Mlecznej. Miejsce to znajdowało się co prawda w innym ramieniu spirali galaktycznej, ale zbieżność była stuprocentowa. Biblioteka Prometeusza potwierdziła nawet fakt istnienia w tamtym miejscu takiego układu podwójnego. Czemu więc – skoro statek trafił do naszej Galaktyki – nie odebrano impulsu…? Mobei przyznał się pewnego razu Teriemu, iż wcześniej skłonny był przypuszczać, iż torus stanowi swego rodzaju maszynę czasu – pomimo iż było to nader nieprawdopodobne. Jednak teraz hipoteza ta musiała upaść, bowiem układ gwiazd zaobserwowany przez kamery statku zgadzał się co do joty z tym, który istniał w Galaktyce obecnie. – Teraz już nic nie wiem – rozłożył ręce w geście bezradności. – Gdybyście wraz ze Skoczkiem wpadli na jakiś nowy ciekawy pomysł, to dajcie mi znać. Na litość boską, przecież to wygląda tak, jakby ten statek wypadł z naszego Wszechświata! A jednocześnie był nadal w naszej Galaktyce… – Może jednak wysłać ludzi? – zaproponował nieśmiało Teri. – Może tam, na miejscu, po wykonaniu dokładniejszych analiz, wpadniemy wreszcie na coś? – Jak to: dokładniejszych? – zdziwił się fizyk. – Co my tam niby będziemy mogli takiego zdziałać? Przyznaj się lepiej, że masz ochotę przelecieć się tą starożytną maszyną… 174 Teri uśmiechnął się tylko, bo było w tym ziarnko prawdy. Mobei jednak pokręcił głową. – Nie ma nawet co marzyć o wysyłaniu ludzi, przynajmniej na razie – mruknął. – Nie wiemy, jak takie przejście znoszą żywe organizmy. – Oni jednak tym latali – zaprotestował chłopak. – Przecież to są statki załogowe! – A skąd wiemy, że latali? Dwa stanowiska są puste, może więc polecieli i właśnie nie wrócili? Trzeba by zresztą przeprowadzić choćby testy na zwierzętach, a przecież nie mamy tu choćby najmniejszego króliczka czy zgoła waszej ziemskiej muchy… Teri zamrugał oczami i nagle szeroko się uśmiechnął. – Może króliczka nie będzie – mruknął tajemniczo – ale niedługo będzie zwierzątko. Chcesz się założyć? – Co takiego? – zdziwił się Schelling. – Po co wam zwierzątko?! – Musimy zbadać, jak organizmy żywe znoszą podróż tymi statkami – dowódca uśmiechał się lekko. – Parę osób bowiem wyraźnie ma ochotę przelecieć się w nieznane. To jak, dasz radę coś upolować? – Potrzebujecie żywych zwierząt? – spytał lekarz podejrzliwie. – Martwe tak czy siak powrócą martwe – zauważył pułkownik rozsądnie. – Nas zaś ciekawi, czy żywe w dalszym ciągu będą żywe, gdy wrócą… – No dobrze. Spróbuję wziąć automaty do pomocy i załatwić wam parę sztuk. Przywiozę je osobiście, wahadłowcem. Przy okazji zobaczę wreszcie na własne oczy ten starożytny cud techniki… Godzinę później kończył przygotowania. Stwierdził, że nie ma zbytniej ochoty uganiać się za tutejszymi małymi gryzoniami, były to bowiem okazy dość ruchliwe i niezmiernie płochliwe. Z punktu widzenia ludzi na stacji były one co prawda idealne, bo nie zajmowały dużo miejsca, mogły jednak minąć całe dni, zanim osobiście złapałby choć jedną sztukę. Najłatwiej z kolei osiągalne były krowodyle, ale na samą myśl o tym, że musiałby się użerać w wahadłowcu z takim bydlęciem, zabrać dla niego paszę i jeszcze – nie daj Boże – sprzątać po nim, zrobiło mu się nieco słabo. Zatem jednak gryzonie, ale jak się zabrać do takich…? Podstępem! – zadecydował wreszcie. Jako podstawowy element podstępu postanowił wykorzystać sprawdzone już komary, poddane jedynie pewnym drobnym przeróbkom. Miał kilka okazów z układami iniekcyjnymi, do których wprowadził sprawdzony na tutejszej faunie anestetyk – zupełnie zresztą inny od tych, na jakie reagowały ziemskie zwierzęta. Następnie do programu komarów wprowadził niezbędne modyfikacje, i puścił je wolno. Nie musiał czekać długo. Pierwsze okazy wróciły zaledwie po kilku godzinach, z dokładnymi współrzędnymi miejsc, w których zaaplikowały usypiacz swoim ofiarom. Pozostawało tylko wsiąść do łazika, pojechać na miejsce i ze- 175 brać okazy do klatek. Pojechał zatem, mając nieśmiałą nadzieję, że jego uśpionych okazów nie zeżarła już drapieżna konkurencja. Było dopiero późne popołudnie i słońce świeciło jeszcze dość mocno. Łazik sam jechał na wyznaczone miejsce, skrzętnie i sprawnie omijając wszelkie terenowe przeszkody w postaci głazów, zagłębień terenu czy rozsianych z rzadka drzew. Schelling niemal leżał w swym fotelu, rozkoszując się widokiem niezliczonej wprost ilości skrzydłaków, wirujących malowniczo na tle szmaragdowego nieba upstrzonego pierzastymi obłoczkami
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.