ďťż

Późno już się robiło...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Stał w drzwiach największej sali, wygapiając się na tańczących, myślał o Mili, że nie pojawiła się na zabawie, pewnie nie chciała z uwagi na Zygmusia Wichruna, gdy wcale nie delikatnie szturchnął go ktoś pod żebro. Obrócił się rozzłoszczony, napotkał złe spojrzenie Szwabachowskiego, usłyszał syk: - Chodź. Wzruszył ramionami, też swoisty sposób przywoływania, poszedł jednak. Na pewno jakieś sprawy organizacyjne. Stefek stał się w Domu najważniejszą po kierowniku Lipińskim osobą. - Stefek - zagadnął, idąc za Szwaba. Tamten przyspieszył kroku. Korytarzyk, boczne schody na piętro, przytłumione już dochodzą tutaj dźwięki orkiestry. Drzwi do pracowni fotograficznej szeroko otwarte, w Tomku błysk niepokoju, tłoczy się tam niemal w komplecie rada młodzieżowa Domu Kultury, twarze złe, wykrzywione. Otaczają go z nagła, ciasno, ani się ruszyć, jeszcze nie rozumie, nie wie, czego od niego chcą. Wtłaczają się do pracowni, Szwaba z trzaskiem zamyka drzwi, rąbie prosto okrutnym pytaniem: - Gdzie masz aparat i forsę? Te twarze, niby wszystkie znajome, teraz jak gdyby obce, rozmazane, trudno je wyróżnić spośród siebie, jest między nimi i gęba małego Wacka, skąd on się tutaj wziął, choć to nieważne, czego właściwie oni od niego chcą, jaka forsa, jaki aparat? I nagle uświadamia sobie niezwykle jasno. Na pewno chodzi o pieniądze z wpływów kasowych za wstępy i o aparat fotograficzny, jedyny, jaki mają w swej sekcji. - Co? Nie ma gotówki? Aparat też zginął?: Czyjś rechot. - Choroba, jak on dobrze wie, co zginęło... - Gadaj zaraz, gdzie to schowałeś? - nacierał Szwaba. - Nic nie wiem, czyście zgłupieli, gadajcie prawdę, co jest? - jeszcze nie brał tych posądzeń do siebie, uważał wszystko za głupi żart. Czuł kwaśnawy odór piwa czy wina, wypili pewnie nad miarę, teraz strugają z niego wariata. - Jaruga, gadaj, bo stracę cierpliwość! Już my z ciebie wydobędziemy prawdę. - Co? Może przed pół godziną nie byłeś tutaj? Widziałem, jakeś zamykał drzwi, rękę trzymałeś na klamce - krępy Sebyła podskakuje z wyciągniętymi pięściami. - Ty przecież masz klucz od pracowni. Masz? - Mam - wyciągnął z kieszeni. Ktoś wyszarpnął mu go rozwścieczonym ruchem. Dopiero Tomek zaczynał pojmować. Przeciągał wzrokiem po twarzach. Nie rozmazywały się więcej, były wyraźne, okrutnie wyraźne. Złe, ponure, i Szwaby, i małego Wacka, i Sebyły, i Witka Kostrowickiego, wszystkich. Cofnął się nagle o krok do tyłu, osłaniając się od ich spojrzeń wyciągniętymi przed siebie rękami. - Chłopcy, co wy? Że niby ja wziąłem? Zgłupieliście? - Nie ty? To czegoś tu łaził? - Żeby, żeby sprawdzić... - język mu się plącze, jąka się strwożony tym posądzeniem bez, reszty. Pięść Szwaby ląduje na jego twarzy. Cios jest mocny, odrzuca Tomka do tyłu, tam go podtrzymują czyjeś ramiona, popychają znowuż na wyciągniętą pięść. - Nie tutaj, nie tutaj! - syczy ktoś ostrzegawczo. - Oddaj po dobremu. Gdzie masz pieniądze i aparat ty bękarcie, ty skurwysynu obrzydły l Tomek podrzuca głowę do góry. Słowo bękart wyzwala w nim siłę. Patrzy Szwabie w oczy. - Nic nie wiem. A ty, ty jesteś ostatnia świnia! Trzask, nowy cios. A potem już go nie biją, ale kołującym pierścieniem sprowadzają bocznymi schodkami na dół, do piwnic, gdzie cisza i spokój, gdzie nie dociera nawet pogłos dudniącej na górze orkiestry. Tomek zna te piwnice, wynosili stąd całe sterty śmiecia, potem pomagali rozładowywać koks. Tutaj mogą z nim zrobić, co zechcą, diabeł nie usłyszy, zwłaszcza od północnej strony wychodzącej na zarośnięty ogród. Szarpie się, próbuje się im wyrwać, chce krzyczeć, już usta otwiera, gdy spada na nie silna, przepocona łapa Szwaby. Potem pchnięcie, znowuż zatrzaskują się jakieś drzwi, cementowa posadzka. To piwnice. Szwaba odejmuje od ust Tomka cuchnącą rękę. - Teraz możesz się drzeć, ile zapragniesz. Rechot dokoła, zły, nabrzmiewający pasją. Tomek kuli się. - Ty złodzieju! Gadaj, gdzie pieniądze? Gdzie aparat? - Na Boga, nie wiem, nie widziałem, od was się dowiaduję, że zginęły. Czego wy chcecie? - Od nas? Sam powiedziałeś na górze, że zginął aparat i forsa... Może się wyprzesz, że chodziłeś do pracowni? A może nie wyskakiwałeś dopiero co na dwór, biegłeś gdzieś w mrok, wróciłeś po paru minutach? Mów od razu, mniej oberwiesz. Myśl Tomka pracuje intensywnie. Cholera, jak się to składa. W pewnej chwili tknęło go, czy drzwi pracowni są dobrze zamknięte, pomknął na górę, nacisnął klamkę, uspokoił się, wszystko jest dobrze, zaraz wrócił... A na dwór? Też prawda, wychodził. Wydało mu się, że widzi Milbę z jakimś chłopakiem, ciekaw był, pilnował ostatnio siostry y wyjrzał za nimi. To była’ inna dziewucha, więc odszedł jeszcze na stronę, by się wysikać. O tym oni mówią, o tym. Prawda, wtedy zetknął się z małym Wackiem, był nawet zdziwiony, czego tutaj się pęta, w Domu za często nie bywał. Więc to Wacek nagadał... - Gadasz? Gdzie schowałeś? Jeżeli znajdziemy, dostaniesz parę razy po gębie i pójdziesz... - Ja naprawdę nie wziąłem, naprawdę! - W młynek tego bękarta, nie żałować, aż powie wszystko. Wiele okrucieństwa jest w głosie Szwaby. O rany, jak boli, ależ walą. Jęknął, krzyknął, potem w odruchu rozpaczy przystąpił do kontrataku. Zaczął siec pięściami na prawo i lewo, paru cofnęło się nawet, tyle było furii w ciosach Tomkowych. I zaraz całą siłą runął na ziemię. Ktoś podstawił mu nogę. Zaraz go zresztą podnieśli, dopiero puścili w młynek, bezwolnego teraz, wypranego z sił, postękującego w bólu, że nieprawda, że to nie on, nie on, nie on... Przerwa. Ciężkie zasapane oddechy. Nie Szwaba teraz pyta, ale Sebyła: - Powiesz wreszcie? Łyka ślinę zmieszaną z krwią, przez zapuchnięte oczy niewiele widzi w mrocznym świetle piwnicznej lampy. Trzęsie przecząco głową. - Nie? A może jednak powiesz? Czyżby to głos małego Wacka? - Nie - szepce. Znów młócka, bez miłosierdzia. Tomek słania się, właściwie nie czuje już ostrości bólu, tylko ogólną tępotę i oszołomienie. - Stójcie, psiakrew, stójcie! Co robicie, bydlaki? Pięści zawisają w powietrzu. Tomek ostatkiem sił wspiera się o ścianę. Czyżby to Lipiński, kierownik? Docierają do Tomka pojedyncze słowa, na pół je tylko rozumie, wie, że plastyk się gniewa, pokrzykuje na tamtych, każe go prowadzić pod kran, już leje się woda, zimna, och, jaka zimna, co za ulga, ale jak piecze teraz wszystko i boli, a ta woda spływa zupełnie czerwona, tyle krwi mu wytoczyli, łajdaki, za co, dlaczego, jakim prawem go posądzają? Lipiński podtrzymuje go, podprowadza pod światło
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.